W tę niedzielę byłam umówiona na obiad w domu rodziców. Kiedy jednak stanęłam pod światłami i zerknęłam we wsteczne lusterko, zaklęłam pod nosem. Parę metrów z tyłu dostrzegłam beżowego sedana Lenny’ego Grubera. Pospiesznie opuściłam głowę i oparłam czoło na kierownicy.
– Jasna cholera! – powtórzyłam.
W szkole średniej chodziłam z Gruberem do jednej klasy. Już wtedy był nadętym bubkiem i takim pozostał. Na moje nieszczęście ten nieużytek teraz mnie prześladował. Zalegałam ze spłatami rat za mazdę, a Gruber był agentem firmy ścigającej dłużników.
Pół roku wcześniej, kiedy kupowałam samochód, wszystko wyglądało inaczej. Przeprowadziłam się właśnie do nowego mieszkania, jako premię otrzymywałam darmowe wejściówki na mecze Rangersów. A potem wszystko wzięło w łeb. Zwolniono mnie w ramach redukcji etatów. Urwały się dochody, straciłam konto typu A-1 oraz możliwość brania kredytów bez ograniczeń.
Zgrzytając zębami, ponownie zerknęłam w lusterko, po czym zaciągnęłam ręczny hamulec. Lenny przypominał zjawę: zawsze znikał, kiedy tylko chciałam się z nim skontaktować. Postanowiłam więc wykorzystać tę ostatnią szansę dogadania się. Wysiadłam z samochodu, przeprosiłam faceta, który stanął między naszymi autami, i podeszłam do wozu Grubera.
– Stephanie Plum! – powitał mnie z autentyczną radością i udawanym zdumieniem w głosie. – Cóż za niespodzianka!
Oparłam się obiema dłońmi o dach i pochyliłam do otwartego okna jego samochodu.
– Lenny, jadę właśnie na umówiony obiad z moimi rodzicami. Chyba nie będziesz taki podły i nie zabierzesz mi wozu sprzed ich domu, prawda? To byłoby naprawdę niegodziwe.
– Przecież ja jestem podły, Steph. Znasz mnie. Jakże inaczej mógłbym się utrzymać w tym fachu? Po mnie można się spodziewać wszystkiego.
Zapaliło się zielone światło. Kierowca wozu stojącego za Gruberem niecierpliwie nacisnął klakson.
– Może jednak zdołamy się jakoś dogadać? – podsunęłam.
– A czy warunkiem tego porozumienia może być zrzucenie przez ciebie wszystkich ciuchów?
Miałam straszną ochotę chwycić go za nos i ze trzy razy przekręcić energicznie w lewo i prawo, aż zacznie kwiczeć jak zarzynane prosię. Ale w tym celu musiałabym go dotknąć. Lepiej było trzymać się w ryzach.
– Pozwól mi jeszcze dziś korzystać z samochodu, a obiecuję, że jutro z samego rana osobiście odstawię go na wasz parking.
– Nic z tego – warknął Gruber. – Jesteś cholernie przebiegła. Już od pięciu dni próbuję odebrać ci tę mazdę.
– No to jeszcze jeden wieczór nie zrobi ci większej różnicy.
– Ale mam nadzieję otrzymać też dowód wdzięczności. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi?
Na chwilę mnie zatkało.
– Wybij to sobie z głowy. Zabieraj wóz. Możesz go wziąć choćby zaraz. Jeśli mam być szczera, wolę iść stąd na piechotę do domu rodziców.
Gruber spod półprzymkniętych powiek gapił się na mój biust. Kupuję staniki rozmiaru 36B, czyli dość duże, ale nie mam jakichś nadzwyczaj wybujałych piersi jak na swoje 170 centymetrów wzrostu. Tego dnia byłam ubrana w czarne elastyczne szorty i bardzo luźną bluzkę z dzianiny. Nigdy bym nie pomyślała, że taki strój można uznać za wyzywający. Ale widocznie Lenny był innego zdania.
Jego uśmiech poszerzał się stopniowo, zyskałam nawet okazję się przekonać, że brak mu jednego zęba trzonowego.
– Chyba mógłbym zaczekać do jutra. Ostatecznie chodziliśmy przecież do jednej klasy.
– Owszem.
Nie zdołałam z siebie wydusić niczego więcej.
Pięć minut później skręciłam z alei Hamilton w ulicę Roosevelta, dwie przecznice od domu moich rodziców. Natychmiast odebrałam ten sam bezdźwięczny zew, który jak magnes przyciągał mnie zawsze do „Miasteczka”. Z osiedla na kilometr emanowała rodzinna atmosfera, człowieka ogarniało poczucie bezpieczeństwa, wrażenie bezgranicznej miłości, przytulności, tradycyjnego domowego ciepła. Zegar na desce rozdzielczej auta pokazywał, że spóźniłam się już siedem minut. Ostatecznie jednak dotarłam bez większych przygód.
Zaparkowałam przy krawężniku i popatrzyłam z daleka na wąski, piętrowy bliźniak z werandą obudowaną kratownicą z listewek i osłoniętą aluminiowym daszkiem. Przykryta jednospadzistym dachem z brązowej dachówki połówka domu należąca do rodziny Plumów była pomalowana na żółto – nieodmiennie tak samo od czterdziestu lat. Po obu stronach wylanego cementem ganku rosły okazałe krzewy kaliny, a w skrzynkach rozmieszczonych wzdłuż balustradki werandy kwitły pelargonie. Bliźniak miał typowy rozkład: na dole od frontu salon, dalej jadalnia, a kuchnia od tyłu; na piętrze łazienka oraz trzy sypialnie. Cała ta niewielka przestrzeń, choć zawsze wypełniona kuchennymi zapachami i przeładowana meblami, w moich wspomnieniach nieustannie tętniła życiem.
Otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich mama.
– Stephanie! – zawołała. – Czemu jeszcze siedzisz w samochodzie i nie wchodzisz? Obiad gotowy. Chyba wiesz, jak ojciec się złości, kiedy wszystko stygnie. Odlałam już ziemniaki, a pieczeń wyjęta z pieca wyschnie na wiór.
W „Miasteczku” rodzinne posiłki wydawały się rzeczą świętą. Jak Księżyc krąży wokół Ziemi, a Ziemia wokół Słońca, tak życie każdej rodziny w osiedlu koncentrowało się wokół brytfanki z pieczenią. Od tak dawna, jak tylko sięgam pamięcią, ukoronowaniem dnia powszedniego moich rodziców był ów kilogram pieczonego mięsa, stawianego na stole dokładnie o godzinie szóstej po południu.
Za plecami mojej matki pojawiła się w drzwiach babcia Mazurowa.
– Też muszę sobie kupić parę czegoś takiego – zauważyła, taksując spojrzeniem moje szorty. – Nie muszę się jeszcze wstydzić swoich nóg. – Zakasała spódnicę i popatrzyła krytycznie na chude łydki. – I co o tym myślicie? Jak bym wyglądała w takich gatkach rowerzysty?
Babcia Mazur ma kościste, wypukłe kolana przypominające gałki od drzwi. Może kiedyś jej nogi były zgrabne, ale wiek zrobił swoje: skóra się pomarszczyła, mięśnie zwiotczały. Mimo to mogłaby chodzić w szortach, gdyby tylko zechciała. Według mnie życie w New Jersey ma tę olbrzymią zaletę, że nikogo tu nie dziwią nawet starsze damy w strojach nastolatek.
Ojciec, który w kuchni porcjował pieczeń, głośno parsknął z pogardą.
– Spodenki rowerzysty! – mruknął i z donośnym klaśnięciem uderzył się w dłonią w czoło. – Też mi pomysł!
Dwa lata wcześniej, kiedy zarośnięte tłuszczem arterie zmusiły dziadka Mazura do przeniesienia się na wielką ucztę z pieczeni w niebiosach, babcia zamieszkała razem z moimi rodzicami i wyglądało na to, że zostanie tu już do końca. Ojciec znosił jej obecność z zadziwiającą mieszaniną klasycznego stoicyzmu i mało taktownych pomruków.
Pamiętam, jak kiedyś opowiadał mi o psie, którego miał w dzieciństwie. Wynikało z tych opowieści, że był to najbrzydszy i najstarszy pod słońcem kundel o doszczętnie zapchlonej mózgownicy. Całkowicie odporny na wszelkie zakazy, sikał gdzie popadnie. Zęby mu się psuły, dziąsła ropiały, tylne łapy wykręcał artretyzm, a pod skórą na bokach falowały grube zwały tłuszczu. Któregoś dnia dziadek Plum zaciągnął kundla za garaż i tam zastrzelił. Podejrzewałam, że teraz ojcu śniło się po nocach, iż w podobny sposób rozprawia się z babcią Mazurową.
– Powinnaś sobie kupić elegancką garsonkę – powiedziała mama, stawiając na stole miseczki z zielonym groszkiem oraz marynowaną cebulką. – Masz już trzydziestkę, a wciąż się ubierasz jak te smarkate podfruwajki. Myślisz, że w ten sposób znajdziesz sobie porządnego męża?
– Nie szukam męża. Jednego już miałam i na razie mi wystarczy.
– A to dlatego, że wzięłaś sobie za męża taki koński zad – wtrąciła babcia.
Trudno się było z nią nie zgodzić. Mój były mąż faktycznie przypominał koński zad, zwłaszcza wtedy, gdy przyłapałam go in flagrante delicto z Joyce Barnhardt na stole kuchennym.
– Słyszałam, że syn Loretty Buziek wyprowadził się od swojej żony – oznajmiła mama. – Pamiętasz Rolanda Buzicka?
Dobrze wiedziałam, do czego zmierza, dlatego postanowiłam uciąć temat w zarodku.