– Nie zamierzam się umawiać z Rolandem Buzickiem – oznajmiłam stanowczo. – Wybij to sobie z głowy.

– A co ty masz przeciwko niemu?

Buziek prowadził małą firmę drobiarską. Był gruby i łysiejący. Może stanowiło to dowód mojego snobizmu, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić żadnych romantycznych chwil w towarzystwie faceta, który całymi dniami patroszy i porcjuje kurczaki.

Matka nie dawała jednak za wygraną.

… W porządku. A co powiesz o Berniem Kuntzu? Spotkałam go ostatnio w pralni, rozpytywał mnie, jak ci się powodzi. Odniosłam wrażenie, że jest tobą zainteresowany. Mogłabym go zaprosić na kawę i ciasto.

Wcześniejsze doświadczenia sugerowały, że matka już to uczyniła, a teraz jedynie krążyła wokół boiska, na lewo i prawo rozdając widzom cukierki.

– Nie chcę rozmawiać na temat Berniego – odparłam. – Muszę wam powiedzieć o czymś znacznie ważniejszym. Przynoszę złe wieści…

Odwlekałam tę chwilę jak najdłużej. Setki razy obmyślałam sposób wyznania im prawdy.

Mama szybko uniosła obie dłonie do twarzy.

– Pewnie masz guz na piersi!

Do tej pory nie było jeszcze w naszej rodzinie przypadku raka piersi, ale ona bardzo się go bała.

– Nie, nic z tych rzeczy. Mam problemy z pracą.

– Jakie problemy?

– Takie, że ją straciłam. Zostałam zwolniona w ramach redukcji etatów.

– Zwolniona! – Mama głośno westchnęła. – Nie mogę w to uwierzyć. Tak bardzo się cieszyłaś z tej posady.

Skupowałam przecenioną damską bieliznę dla sieci handlowej E.E. Martina z siedzibą w Newark, mieście jakże odmiennym od reszty New Jersey, zwanego przecież Stanem Ogrodów. W gruncie rzeczy to matka bardzo się cieszyła z mojej posady, uważała ją za niezwykle eksponowaną, podczas gdy naprawdę jeździłam tylko po całym wschodnim wybrzeżu, targując się o najniższe ceny nylonowych majteczek. Niestety, E.E. Martin nie okazał się wysłannikiem fortuny.

– Nie ma się czym przejmować – oświadczyła po chwili. – W handlu bielizną zawsze będzie zapotrzebowanie na zdolnych ludzi.

– Nieprawda. Nigdzie nie mogę znaleźć pracy.

Nie wyjaśniałam już, że jest to wręcz niewykonalne dla kogoś, kto pracował w sieci E.E. Martina. Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje stanowisko upodobniło mnie do trędowatej. Zimą wyszła na jaw wielka afera łapówkarska Martina, niemal natychmiast dziennikarze okrzyknęli go szefem olbrzymiej szajki złodziejskiej. Cały zarząd firmy oskarżono o stosowanie praktyk niezgodnych z prawem, sieć została wykupiona przez spółkę Baldicott Inc., ja natomiast, choć nie byłam ani za grosz winna, zaczęłam być traktowana jak rabuś przyłapany na gorącym uczynku.

– Już od pół roku jestem bez pracy.

– Od pół roku? Dlaczego o niczym nie mówiłaś? Nawet własnej matce bałaś się przyznać, że wylądowałaś na bruku?

– Jeszcze nie wylądowałam na bruku. Chwytam się dorywczych zajęć, wszelkiego rodzaju papierkowej roboty…

To prawda, że coraz bliżej byłam tego „bruku”. Zostawiłam swoje wizytówki chyba we wszystkich firmach w Trenton i najbliższej okolicy, z nabożeństwem czytywałam wszelkie ogłoszenia w prasie. Wcale nie byłam wybredna, godziłam się zarówno na posadę telefonistki, jak i pomocnika hycla, niemniej przyszłość widziałam w czarnych kolorach. Zazwyczaj mi powtarzano, że mam zbyt dobre wykształcenie jak na zwykłe stanowisko biurowe, natomiast brak mi doświadczenia do objęcia funkcji kierowniczej. Ojciec w zamyśleniu nałożył sobie drugą porcję pieczeni. Przez trzydzieści lat pracował na poczcie i skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę. Teraz zaś dorabiał na pół etatu jako kierowca taksówki.

– Spotkałem wczoraj twojego kuzyna, Vinniego – rzekł. – Właśnie szuka kogoś do pracy w biurze. Powinnaś do niego zadzwonić.

No tak, właśnie o takiej karierze marzyłam przez całe życie – o papierkowej robocie dla Vinniego. Spośród wszystkich moich krewnych jego uważałam za najgorszego, za prawdziwego karalucha, erotomana i zboczeńca, autentyczną kupę łajna.

– Ile płaci? – zapytałam.

Ojciec wzruszył ramionami.

– Pewnie najniższą stawkę.

Cudownie. Otrzymałam wręcz wymarzoną propozycję dla kogoś, kto znajduje się w skrajnej desperacji. Parszywy szef, parszywa robota, parszywa płaca. Zyskiwałam za to nieograniczone możliwości dalszego użalania się nad sobą.

– A co najważniejsze, miałabyś do nas bardzo blisko – wtrąciła mama – mogłabyś codziennie wpadać na obiad.

Pokiwałam smętnie głową, zastanawiając się, czy nie lepiej od razu wbić sobie nóż w oko.

Promienie słoneczne przesączały się przez szczelinę między zasłonami w mojej sypialni. Klimatyzator zamontowany w oknie sąsiedniego saloniku pojękiwał żałośnie, co oznaczało, że już od rana żar leje się z nieba. Zielonkawoniebieski wyświetlacz cyfrowy zegara elektronicznego w radioodbiorniku swym blaskiem informował, że minęła godzina dziewiąta. Kolejny dzień zaczął się bez mojego udziału.

Z głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka i podreptałam do łazienki. Później poczłapałam do kuchni i stanęłam przed lodówką, mając nadzieję, że w ciągu nocy nawiedziły ją jakieś dobre duszki. Po chwili otworzyłam drzwi i spojrzałam na puste półki. Niestety, nic jadalnego w magiczny sposób nie wyklonowało z resztek masła rozmazanego w pudełku i nie wyłoniło się z białego osadu szronu na zamrażalniku. Pół słoika majonezu, butelka piwa, kilka kromek ciemnego chleba pokrytego niebieskawą pleśnią, marne resztki zmrożonej na kamień sałaty zapakowane w obślizgły, brązowy papier i torebkę foliową oraz pudełko pokarmu dla chomików dzielnie chroniły mnie przed coraz bliższym widmem głodowej śmierci. Przez chwilę się zastanawiałam, czy dziewiąta rano to dobra pora na piwo, ale zaraz przvszło mi do głowy, że w Moskwie jest teraz chyba czwarta po południu, a to przecież pora najlepsza.

Wypiłam pół butelki piwa i w posępnym nastroju przeszłam do saloniku. Odchyliłam zasłonkę i spojrzałam na parking przed blokiem. Moja mazda zniknęła. Lenny musiał wstać dzisiaj wcześnie. Niezbyt mnie to zaskoczyło, lecz mimo to poczułam wyraźne ściskanie w dołku. Mogłam się już uznać za całkowitego straceńca.

Zresztą to jeszcze nie było najgorsze. Przypomniałam sobie, że uległam podczas deseru i obiecałam matce, że skontaktuję się z Vinniem.

Polazłam pod prysznic, a pół godziny później wyszłam z łazienki w takim nastroju, jakbym miała gigantycznego kaca. Wbiłam się w rajstopy i garsonkę, żeby dalej odgrywać rolę przykładnej córki.

Mój chomik, Rex, spał w najlepsze w swoim słoiczku po zupie, w klatce stojącej pod stołem kuchennym. Wsypałam mu trochę pokarmu do miseczki i kilka razy cmoknęłam głośno. Rex otworzył czarne perełkowate ślepka, ziewnął szeroko, wysunął pyszczek, obwąchał miseczkę i zaraz zniknął z powrotem w słoiku. Wcale mu się nie dziwiłam. Próbowałam tego pokarmu na śniadanie poprzedniego dnia i byłam daleka od zachwytu.

Zamknęłam mieszkanie i poszłam ulicą St. James na parking firmy Blue Ribbon, handlującej używanymi samochodami. Od razu w oko wpadła mi nova wyceniona na 500 dolarów. Wielkie płaty rdzy i niezliczone wgniecenia karoserii utrudniały zaliczenie jej do klasy pojazdów osobowych, nie mówiąc już o jakimkolwiek pokrewieństwie z pierwotną marką chevroleta. Ale sprzedawca zaczął się zastanawiać, gdy zaproponowałam za nią mój telewizor i magnetowid, kiedy zaś dorzuciłam mikser i kuchenkę mikrofalową, pozostało mi jedynie podpisać dokumenty i uregulować opłaty rejestracyjne oraz podatek.

Wyprowadziłam novą z placu i pojechałam prosto do biura Vinniego. Skręciłam na parking na rogu Hamilton i Olden, a wyjmując kluczyki ze stacyjki, błagałam w duchu tego grata, żeby się nie rozsypał w miejscu publicznym. Zaraz jednak zaczęłam się modlić, żeby przypadkiem nie natknąć się na kogoś znajomego. Szybko wysiadłam i niemal biegiem pokonałam drogę do przeszklonych drzwi, obok których w witrynie duży biało-niebieski napis głosił: „Vincent Plum, Firma Poręczycielska”. Poniżej, mniejszymi literami, obiecywano całodobowe usługi na terenie wszystkich stanów. W biurze, ulokowanym między pralnią chemiczną „Troskliwa Opieka” a barem szybkiej obsługi „U Fiorellego”, Vincent Plum oferował swe usługi drobnym przestępcom – awanturnikom i rozrabiakom, facetom obwinionym o znęcanie się nad żoną, zakłócanie porządku, kradzież samochodu, prowadzenie po pijanemu czy napad na sklep. Firma zajmowała dwa skromne pomieszczenia o ścianach wyłożonych tanią orzechową boazerią i z brązową wykładziną dywanową na podłodze. Pod ścianą sekretariatu przyciągała wzrok modna duńska kanapa obita brunatnym skajem. W rogu pokoju stało metalowe biurko z plastikowym blatem, na nim nowoczesny wielofunkcyjny aparat telefoniczny oraz terminal komputerowy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: