Wcisnęłam sobie kartonowe teczki pod pachę, obiecawszy, że postaram się jak najszybciej zrobić kopie dokumentów i zwrócić Connie oryginały. Ta historia ze sprzedawcą pieczonych kurcząt podziałała mi na wyobraźnię. Skoro Andy Zabotsky zwyczajnie spotkał poszukiwanego na ulicy, to przecież mnie także mogło się coś takiego przytrafić. Wszak od dawna żywiłam się pieczonymi kurczakami, nawet polubiłam dania serwowane w barach szybkiej obsługi. Wstąpiła we mnie nadzieja, iż mimo wszystko może sprawdzę się w roli łowcy nagród. Chciałam tylko stanąć finansowo na nogi, potem mogłam już żyć z honorariów za odnalezienie takich pijaczków jak Sampson, licząc jedynie okazjonalnie na przypadkowe powodzenie w jakiejś grubszej sprawie.
Energicznie pchnęłam drzwi na ulicę, lecz nagłe przejście z klimatyzowanych pomieszczeń w skwar wiszący między budynkami odczułam jak cios obuchem w głowę. Upał stał się nie do zniesienia. Falujące, jakby zagęszczone powietrze przesłaniało błękit nieba szarawą mgiełką. Słońce niemiłosiernie przypiekało odkrytą skórę. Osłaniając oczy dłonią, spojrzałam ku górze, jakbym chciała dostrzec tę osławioną dziurę ozonową, w mojej wyobraźni przypominającą cyklopowe oko, które patrząc na Ziemię emituje jakiś rodzaj śmiercionośnego promieniowania. Wiedziałam, że dziura naprawdę znajduje się gdzieś nad Antarktydą, podejrzewałam jednak, iż wcześniej czy później musi się nasunąć nad New Jersey. To logiczne, skoro w naszym stanie, gromadzącym przecież wszelkie nieczystości z całej nowojorskiej aglomeracji, jest tak wysoka emisja formaldehydu do atmosfery.
Otworzyłam drzwi jeepa i wsunęłam się za kierownicę. Zdawałam sobie sprawę, że honorarium za odnalezienie Sampsona nie pozwoli mi się wybrać na Barbados, lecz z pewnością umożliwi zapełnienie lodówki produktami nie pokrytymi jeszcze pleśnią. A co ważniejsze, dzięki tym pieniądzom mogłabym bez przeszkód zająć się poszukiwaniami dalszych osób. Kiedy pojechałam z „Leśnikiem” do komendy policji, żeby odebrać pozwolenie na broń, uzyskałam dość obszerne wyjaśnienia spraw proceduralnych związanych z przekazywaniem oskarżonych do aresztu, ale samą technikę chwytania przestępców streszczano krótkim okrzykiem: „Ręce do góry!”
Sięgnęłam po telefon komórkowy i wybrałam numer Clarence’a Sampsona. Nikt nie odbierał. W dokumentach nie znalazłam żadnego numeru telefonu do jego pracy. Według raportu policyjnego Sampson mieszkał przy ulicy Limeing pod numerem 5077. Nie wiedziałam, gdzie znajduje się ta ulica, więc sprawdziłam na planie miasta i ku swemu zdumieniu odkryłam, że jest to przecznica ulicy Starka, biegnąca na tyłach ratusza. Przykleiłam zdjęcie poszukiwanego na desce rozdzielczej i ruszyłam powoli w tamtym kierunku, uważnie przyglądając się mijanym przechodniom.
Connie podpowiedziała mi na odchodnym, żeby zaglądać do wszystkich barów przy ulicy Starka. Ale na liście moich ulubionych zajęć przesiadywanie w jakiejś „kryształowej sali” gdzieś u zbiegu Starka i Limeing znajdowało się tuż za obcinaniem sobie palców za pomocą tępego noża. Obie czynności wydawały mi się równie efektywne lecz zdecydowanie mniej bezpieczne niż siedzenie w samochodzie i obserwowanie ludzi przechodzących ulicą. Jeśli Clarence Sampson rzeczywiście spędzał czas w którymś barze, wcześniej czy później musiał wracać do domu.
Przejechałam kilkakrotnie interesujące mnie skrzyżowanie, wreszcie wybrałam sobie dogodne miejsce kilkadziesiąt metrów od niego, skąd miałam doskonały widok na ulicę Starka i mogłam jednocześnie obserwować początkowy odcinek ulicy Limeing. Pomyślałam, że ubrana w garsonkę, w tym jaskrawoczerwonym, błyszczącym, nowym aucie będę przyciągała uwagę, ale i to nie skłoniło mnie do wkroczenia do „kryształowej sali”. Dlatego też opuściłam szyby i usadowiłam się wygodnie.
Kilka minut później jakiś szczeniak z olbrzymią plerezą i złotym łańcuchem na szyi, wartym co najmniej 700 dolarów, stanął przed maską jeepa, przekrzywił głowę i spojrzał mi w twarz. Dwaj jego koledzy zatrzymali się tuż za nim.
– Hej, laluniu! – zawołał. – A co ty tutaj robisz?
– Czekam na kogoś – odparłam.
– Naprawdę?! A któż to pozwala takiej eleganckiej laluni na siebie czekać?
Jeden z jego kumpli wysunął się do przodu, cmoknął znacząco i powoli oblizał wargi. Kiedy zaś spostrzegł, że patrzę na niego, pochylił się i przeciągnął językiem po przedniej szybie samochodu.
Pospiesznie sięgnęłam do torebki, wymacałam rewolwer i położyłam go wraz z pojemnikiem gazu na desce rozdzielczej. Od tej pory przechodzący mężczyźni tylko zerkali na mnie podejrzliwie, ale nikt już nie lizał szyby jeepa.
Około piątej po południu zaczęło mnie to nudzić, spódnicę miałam już dokumentnie pogniecioną. Wypatrywałam Clarence’a Sampsona, lecz bez przerwy rozmyślałam o Morellim. Podejrzewałam, że on musi się znajdować gdzieś w pobliżu, podpowiadał mi to jakiś szósty zmysł. Odbierałam jego obecność jak drobne ładunki elektryczne pokłuwające mnie w skórę na karku. W wyobraźni dokonywałam oceny różnych sposobów aresztowania. W najprostszym scenariuszu powinnam go podejść znienacka, od tyłu, i potraktować gazem paraliżującym. Gdyby zaś okazało się to niewykonalne, mogłam podjąć jakąś luźną rozmowę i w odpowiedniej chwili użyć gazu. Nieprzytomnego zdołałabym bez trudu zakuć w kajdanki, a reszta byłaby już dziecinnie prosta.
Do szóstej przeprowadziłam w wyobraźni jakieś czterdzieści dwa aresztowania i byłam wykończona. Około wpół do siódmej oczy zaczęły mi się kleić, ledwie mogłam się powstrzymać przed zaśnięciem. Co parę sekund zmieniałam ułożenie ciała, próbując się skupić na czymś realnym. Zaczęłam liczyć przejeżdżające samochody, powtarzałam bezgłośnie słowa hymnu narodowego na zmianę z odczytywaniem składu surowcowego gumy do żucia, której paczkę przypadkiem znalazłam w kieszeni. O siódmej zadzwoniłam do zegarynki, żeby się upewnić, iż zegar w desce rozdzielczej auta Morelliego chodzi dokładnie.
Przekonywałam się w myślach, że powinnam przyjść na świat jako mężczyzna i koniecznie zmienić kolor samochodu, jeśli chcę bez zwracania na siebie uwagi działać w całym Trenton, kiedy niespodziewanie w wejściu do najbliższej „kryształowej sali” pojawił się facet odpowiadający rysopisowi Sampsona. Pospiesznie zerknęłam na zdjęcie przyklejone do deski rozdzielczej i znów popatrzyłam na nieznajomego. Od razu zyskałam niemal całkowitą pewność, że to właśnie on. Był wielki i gruby, z nieproporcjonalnie małą głową, czarnymi posklejanymi włosami i skołtunioną brodą, o bardzo jasnej, bladej cerze. To musi być Sampson, pomyślałam. Zresztą ilu białych, podobnych do niego, brodatych mężczyzn może mieszkać w tej okolicy?
Szybko schowałam rewolwer i pojemnik z gazem do torebki, uruchomiłam silnik i objechałam cały kwartał, żeby się znaleźć na ulicy Limeing i zdybać faceta przed wejściem do domu. Zaparkowałam przy krawężniku i wysiadłam z wozu. W pobliskiej bramie stała gromadka nastolatków, dwie dziewczynki z lalkami „Barbie” na kolanach siedziały na murku. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś wystawił na chodnik starą kanapę z porwanym obiciem, jakby brakowało mu przydomowego ogródka. Na kanapie siedziało dwóch staruszków o silnie pomarszczonych twarzach, z zasępionymi minami wpatrywali się tępo przed siebie.
Sampson powoli nadchodził chwiejnym krokiem, był nieźle zawiany. Uśmiechał się głupkowato. Kiedy podszedł bliżej, odpowiedziałam uśmiechem i zapytałam:
– Clarence Sampson?
– Aha – burknął. – Zgadza się.
Język mu się plątał, od jego ubrania zalatywało kwaśnym odorem, jakby przez dłuższy czas przechowywano je w jakimś wilgotnym, brudnym miejscu.
Śmiało wyciągnęłam rękę.
– Nazywam się Stephanie Plum i reprezentuję pańską firmę poręczycielską. Nie zjawił się pan na wezwanie w sądzie i teraz jesteśmy zmuszeni wyznaczyć drugi termin rozprawy.
Zmarszczył brwi, wytężając pamięć, lecz już po chwili uśmiech ponownie zjawił się na jego wargach.
– Tak, chyba zapomniałem…
Miałam przed sobą klasycznego przedstawiciela osobowości typu A, toteż przyszło mi do głowy, że Sampson może się w ogóle nie obawiać zawału spowodowanego nerwowym trybem życia. Komuś takiemu jak on prędzej groziła śmierć będąca skutkiem ociężałości umysłowej.