Zaparkowałam na wprost wejścia do sali gimnastycznej, dopiłam resztkę soku, wzięłam swoją torebkę oraz teczkę z dokumentami i fotografiami dotyczącymi sprawy Morelliego, włączyłam alarm, wysiadłam i zamknęłam wóz. Czułam się tak, jakbym machała czerwoną płachtą przed pyskiem rozwścieczonego byka. Chyba bardziej ostentacyjny byłby tylko wielki napis na przedniej szybie jeepa: „Proszę bardzo! Jak chcesz, to go sobie weź!”
Upał sprawił, że ulica była wyludniona. Jedynie na pobliskim skrzyżowaniu sterczały dwie znudzone dziwki, jakby czekały na autobus. Tyle tylko, że ulicą Starka nie kursują żadne autobusy. Wyglądały na zniechęcone, pewnie dlatego, że w takim upale nie mogły znaleźć chętnych na swoje usługi. Obie miały na głowach plastikowe czapeczki z szerokimi daszkami chroniącymi przed słońcem i były ubrane w porozciągane bluzki oraz bardzo obcisłe szorty. Nosiły nawet podobne fryzury: krótko przycięte i ufarbowane włosy, grubo polakierowane w strączki sterczące na wszystkie strony. Nie miałam pojęcia, według jakich kryteriów ustalane są ceny usług prostytutek, lecz gdyby zależały one od wagi kobiecego ciała, tym dwom ulicznicom powinno się całkiem nieźle powodzić.
Obie przyjęły wyzywające pozy, kiedy ruszyłam w ich stronę: oparły pięści na biodrach, lekko wydęły policzki i gapiły się na mnie tak wybałuszonymi oczami, jakby zobaczyły kurę znoszącą złote jajka.
– Cześć, złotko! – przywitała mnie z daleka jedna z nich. – Czego tutaj szukasz? To nasze miejsce, kapujesz?
Wyglądało na to, że różnica między przyzwoitą wychowanką „Miasteczka” a pospolitą ulicznicą jest dosyć ulotna.
– Szukam przyjaciela, Joego Morelliego. – Pokazałam im jego zdjęcie. – Nie widziałyście go przypadkiem w tej okolicy?
– A niby po co go szukasz?
– To sprawa osobista.
– Jasne.
– Znacie go?
Druga nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Nie uszło to mojej uwagi.
– Może.
– Mówiąc szczerze, łączyło nas coś więcej niż przyjaźń.
– Coś więcej? To znaczy co?
– Przez tego sukinsyna zaszłam w ciążę.
– Niczego po tobie nie widać.
– Będzie widać za miesiąc.
– Na to też można zaradzić.
– Owszem, ale przede wszystkim chciałabym odnaleźć Morelliego. Nie wiecie, gdzie można go znaleźć?
– Nie.
– A znacie może niejaką Carmen Sanchez? Pracowała tu niedaleko, w barze „Zakątek”.
– Ona też zaszła z nim w ciążę?
– Nie wiem, ale przypuszczam, że Morelli może być teraz z nią.
– Carmen zniknęła – poinformowała mnie szeptem. – Kobietom z ulicy Starka przytrafiają się takie rzeczy. To ryzyko środowiskowe.
– Nie chciałybyście tego bliżej wyjaśnić?
– Raczej wolałybyśmy trzymać gęby na kłódkę – wtrąciła niespodziewanie druga. – Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nic nie wiemy o tej brudnej sprawie. Nie mamy zresztą czasu na przyjacielskie pogawędki. Czeka na nas praca.
Rozejrzałam się po ulicy, ale nie dostrzegłam dla nich żadnej „pracy”. Doszłam więc do wniosku, że zwyczajnie chcą się ode mnie uwolnić. Zapytałam je o imiona i dowiedziałam się, iż rozmawiam z Lula oraz Jackie. Wręczyłam obu po wizytówce, mówiąc, że byłabym wdzięczna, gdyby dały mi znać, jeśli się czegoś dowiedzą o Morellim lub Sanchez. Chciałam jeszcze zapytać o tego tajemniczego świadka zabójstwa, pomyślałam jednak, że to na nic. Bo niby jak miałabym to zrobić? „Przepraszam, czy nie znacie faceta o płaskiej facjacie, jakby ktoś go potraktował ciężką patelnią?”
Zaczęłam następnie chodzić od bramy do bramy, rozmawiać z ludźmi siedzącymi na schodkach i sprzedawcami ze sklepików. Do czwartej spaliłam sobie od słońca skórę na nosie i nie zyskałam niczego więcej. Przeszłam na ocienioną stronę ulicy Starka, lecz sił starczyło mi tylko na pokonanie kilkuset metrów. Zawróciłam, zniechęcona, i ruszyłam z powrotem w stronę jeepa. Szerokim łukiem ominęłam podejrzany garaż oraz salę gimnastyczną. Nie zajrzałam też do żadnego baru, bo chociaż mogłam tam znaleźć najlepsze źródło informacji, to jednak zaliczyłam je do miejsc szczególnie niebezpiecznych. Nie czułam się na siłach podejmować jakiekolwiek ryzyko. Prawdopodobnie przesadzałam z ostrożnością, być może w ciągu dnia klientelę tych spelunek stanowili praworządni obywatele, których moja osoba obchodziła tyle samo co zeszłoroczny śnieg. Ale Bogiem a prawdą nie potrafiłam siebie zaliczyć do mniejszości, a czułam się mniej więcej tak, jak czarnoskóry zaglądający pod spódnice białym kobietom na protestanckich przedmieściach Birmingham.
Szłam, przyglądając się uważnie domom z naprzeciwka, a kiedy znów znalazłam się na osłonecznionym terenie, ponownie przebiegłam na drugą stronę ulicy. W tej części miasta znajdowały się niemal wyłącznie budynki mieszkalne, toteż nie zdziwiło mnie specjalnie, że teraz, kiedy po południu upał stopniowo słabł, na ulicy zaczęło się pojawiać coraz więcej przechodniów. Musiałam więc zwolnić kroku i częstokroć lawirować między grupami spacerowiczów.
Na szczęście jeep stał dokładnie tam, gdzie go zaparkowałam, lecz na nieszczęście Morelli wcale się nim nie zainteresował. Usilnie starałam się nie patrzeć w okna sali gimnastycznej, na wypadek, gdyby Ramirez obserwował mnie z wysokości pierwszego piętra. Już wcześniej włosy zebrałam z tyłu głowy w koński ogon, dlatego teraz czułam silne swędzenie skóry na karku. Zapewne był to jednak skutek działania słońca. Nie znosiłam żadnych mazideł chroniących przed porażeniami słonecznymi, polegałam na swoim przekonaniu, iż wielkomiejskie wyziewy skutecznie odfiltrowują groźne promieniowanie powodujące raka skóry.
Niespodziewanie z przeciwnej strony ulicy skręciła prosto na mnie jakaś kobieta. Była dość tęga i porządnie ubrana, gęste czarne włosy nosiła zebrane w gruby kok.
– Przepraszam – zagadnęła – czy pani się nazywa Stephanie Plum?
– Owszem.
– Pan Alpha chciałby zamienić z panią kilka słów. Jego biuro znajduje się na wprost, po drugiej stronie ulicy.
Nie znałam nikogo o nazwisku Alpha i zależało mi na tym, by jak najszybciej zniknąć z ewentualnego pola widzenia Benito Ramireza, ale kobieta wyglądała na uczciwą katoliczkę, toteż postanowiłam zaryzykować i pójść za nią. Wkroczyłyśmy do budynku sąsiadującego z salą gimnastyczną. Kamienica niczym się nie wyróżniała spośród dziesiątków podobnych przy ulicy Starka, była wąska, trzypiętrowa, a małe okienka w zaniedbanym, mrocznym holu pokrywała gruba warstwa brudu. Weszłyśmy po kilku stopniach na wysoki parter. Znajdowało się tu troje drzwi. Jedne z nich były otwarte na oścież i ze środka wypadało na korytarz chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza.
– Tędy – rzekła kobieta, prowadząc przez zagracony sekretariat, w którym stała duża kanapa obita zielonym skajem i masywne, silnie zniszczone biurko z jasnego drewna.
Na małym stoliku w końcu pomieszczenia leżała sterta wymiętych, ilustrowanych pism poświęconych boksowi. Na wszystkich ścianach, którym bardzo by się przydało gruntowne malowanie, wisiały oprawione fotografie gwiazd tego sportu.
Kobieta wprowadziła mnie do przyległego gabinetu i zamknęła drzwi. Pokój był urządzony niemal dokładnie tak samo jak sekretariat, jedyną znaczącą różnicę stanowiły dwa duże okna wychodzące na ulicę. Na mój widok zza biurka podniósł się nieznajomy mężczyzna. Był ubrany w wypchane spodnie od dresu i koszulę z krótkimi rękawami, rozchełstaną pod szyją. Twarz miał głęboko pobrużdżoną zmarszczkami oraz spory, obwisły podbródek. Zwalistą sylwetkę charakteryzowały wyraźne jeszcze zarysy niegdyś prężnych muskułów, lecz wiek zeszpecił ją dość pokaźnym brzuszkiem, a czarne, gładko zaczesane do tyłu włosy były gęsto przetykane pasemkami siwizny. Na moje oko facet dobiegał sześćdziesiątki, a życie niezbyt go rozpieszczało.
Pochylił się nad biurkiem, wyciągając rękę na powitanie.
– Jimmy Alpha. Jestem menadżerem Benito Ramireza.
Skinęłam sztywno głową, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. W pierwszym odruchu chciałam natychmiast stąd wyjść, ale uprzytomniłam sobie, że nie byłoby zbyt poważne.