– Zmiataj stąd! – warknął. – Bo jak nie, to ci coś odstrzelę z twojej własnej pukawki!

Z hukiem zatrzasnął drzwi, usłyszałam szczęk zamykanej zasuwy. Podniosłam się i wytarłam dłonie o poły płaszcza. Wprost nie mogłam uwierzyć, że dałam się załatwić jak głupia, przez co straciłam torebkę z całą zawartością. O czym ja myślałam?

No cóż, miałam świeżo w pamięci Clarence’a Sampsona, tymczasem Lonnie Dodd ani trochę nie przypominał tamtego opasłego pijaczyny. Powinnam się była przygotować na tego rodzaju przyjęcie – stanąć trochę dalej, poza jego zasięgiem, i mieć w pogotowiu pojemnik z gazem, a nie trzymać go w torebce.

Naprawdę musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Nie tylko brak mi było umiejętności, ale co gorsza, również właściwego nastawienia. Chyba „Leśnik” próbował mi to wytłumaczyć, tyle tylko, że wówczas nic do mnie nie docierało. Powtarzał przecież, iż zawsze należy być przygotowanym do obrony. Kiedy się idzie ulicą, trzeba zachowywać czujność, bez przerwy widzieć wszystko, co się dzieje dookoła. Jeśli się o tym zapomni, można stracić życie. Kiedy zaś dokonuje się aresztowania poszukiwanego, człowiek musi brać pod uwagę najgorsze ewentualności.

Wtedy uważałam, że to niepotrzebne dramatyzowanie sytuacji. Teraz zaś mogłam jedynie stwierdzić, iż były to bardzo cenne rady.

Noga za nogą wróciłam do jeepa, lecz stanęłam przy drzwiach auta, w myślach złorzecząc zarówno Doddowi jak i E.E. Martinowi. Dorzuciłam do tego parę nieuprzejmych myśli pod adresem Ramireza oraz Morelliego i z wściekłością kopnęłam oponę.

– No i co?! – krzyknęłam do nie ustającego deszczu. – Co zamierzasz teraz począć, ty babski geniuszu dochodzeniowy?!

Na pewno nie mogłam stąd odjechać bez Lonniego Dodda skutego kajdankami i wpakowanego na tylne siedzenie jeepa. Rzecz jasna, potrzebowałam pomocy. Miałam dwa wyjścia, mogłam zadzwonić na policję albo do „Leśnika”. Gdybym jednak ściągnęła tu gliny, mogłabym się narazić na kłopoty związane z moim rewolwerem. Pozostawał więc tylko „Leśnik”.

Zacisnęłam powieki. Cholernie nie chciało mi się do niego dzwonić. Zdecydowanie wolałabym sama załatwić tę sprawę. Musiałam przecież udowodnić wszystkim, że umiem sobie radzić w trudnych sytuacjach.

– „Pycha zawsze wiedzie do upadku” – mruknęłam pod nosem.

Niezbyt wiedziałam, jak należy interpretować ten cytat, ale wydał mi się cholernie adekwatny.

Wzięłam kilka głębszych oddechów, otrząsnęłam wodę i błoto z płaszcza, po czym wsunęłam się za kierownicę i wybrałam numer „Leśnika”.

– Tak?

– Znowu mam kłopoty.

– I znowu jesteś naga?

– Nie, całkowicie ubrana.

– Szkoda.

– Namierzyłam poszukiwanego w jego domu, ale nie miałam dość szczęścia, żeby dokonać aresztowania.

– Czy mogłabyś wyjaśnić, na czym polegał ten brak szczęścia przy aresztowaniu?

– Wyrwał mi torebkę i wyrzucił za próg.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– I podejrzewam, że nie zdołałaś utrzymać przy sobie broni?

– Niestety, nie. Mogę się tylko pocieszać, że rewolwer nie był nabity.

– Ale miałaś naboje w torebce?

– Chyba tak, kilka mogło się zawieruszyć między innymi rzeczami.

– Gdzie teraz jesteś?

– Siedzę w jeepie przed domem tego faceta.

– I pewnie chciałabyś, żebym tam przyjechał i przekonał gościa, iż powinien zachowywać się grzecznie.

– Owszem.

– Masz szczęście, że jeszcze nie wywietrzała mi z głowy rola Henry’ego Higginsa. Jaki to adres?

Podyktowałam mu nazwę ulicy oraz numer domu i odwiesiłam aparat, mając ochotę kląć na własną głupotę. W pewnym sensie sama wcisnęłam broń do ręki przestępcy, a teraz wzywałam „Leśnika”, by posprzątał bałagan, jaki został po mojej radosnej działalności. Musiałam błyskawicznie nabrać rozumu; szybko się nauczyć nabijać ten cholerny rewolwer i skutecznie nim posługiwać. Jeśli nawet brakowało mi odwagi, by strzelić do Morelliego, to byłam niemal pewna, że nacisnęłabym spust, mierząc do Lonniego Dodda.

Z niecierpliwością spoglądałam na zegar wmontowany w deskę rozdzielczą jeepa. Ale minęło zaledwie dziesięć minut, gdy na końcu ulicy dostrzegłam czarnego mercedesa „Leśnika” – smukły, połyskujący samochód, który sprawiał takie wrażenie, jakby krople deszczu w ogóle się go nie imały.

Wysiedliśmy z aut równocześnie. „Leśnik” miał na głowie czarną czapeczkę baseballową i ubrany był też na czarno, w dopasowane dżinsy oraz sportową koszulkę. Na biodrach miał szeroki nylonowy pas, z przywiązaną po kowbojsku do uda kaburą, z której wystawała kolba rewolweru. Na pierwszy rzut oka można by go wziąć za funkcjonariusza policyjnych oddziałów specjalnych. Szybko narzucił na koszulkę kamizelkę kuloodporną.

– Jak się nazywa ten facet? – spytał.

– Lonnie Dodd.

– Masz jego zdjęcie?

Cofnęłam się do jeepa, wyjęłam z teczki fotografię Dodda i wręczyłam ją „Leśnikowi”.

– O co jest oskarżony?

– O kradzież samochodu. Miał stanąć przed sądem po raz pierwszy w życiu.

– Jest sam?

– Chyba tak, ale nie wiem tego na pewno.

– Czy dom ma wyjście od tyłu?

– Też nie wiem.

– A więc sprawdźmy to.

Poszliśmy ścieżką prowadzącą wokół narożnika domu, przedzierając się przez wysoką trawę. Bez przerwy zerkałam na okna od frontu, usiłując wypatrzyć jakieś poruszenie za nimi. Przestałam się już martwić o zniszczone ubranie, nie ono było teraz najważniejsze. Przede wszystkim zależało mi na ujęciu Dodda. Zdawałam sobie jednak sprawę, że przemokłam do suchej nitki, odnosiłam wrażenie, że siedzę w wannie. Podwórze na tyłach domu okazało się jota w jotę podobne do frontowego: wybujałe chwasty, zardzewiała huśtawka, dwa pojemniki na śmieci, z których przesypywały się odpadki, a pourywane i pogięte pokrywy leżały na ziemi. Na tę stronę wychodziły kuchenne drzwi domu.

„Leśnik” chwycił mnie za rękę i pociągnął pod ścianę, żebyśmy nie byli widoczni z okien domu.

– Zostań tu i obserwuj drzwi, ja wejdę od frontu. Tylko nie udawaj bohaterki. Jeśli zobaczysz tego faceta wybiegającego na podwórze, zejdź mu z drogi. Jasne?

Otarłam wodę skapującą mi z czubka nosa.

– Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam.

– W znacznym stopniu to moja wina. Chyba nie traktowałem cię zbyt poważnie. Jeśli naprawdę zamierzasz kontynuować to zajęcie, będziesz potrzebowała kogoś do pomocy, zwłaszcza podczas aresztowań. Poza tym musimy poświęcić znacznie więcej czasu na omówienie sposobów traktowania poszukiwanych.

– Krótko mówiąc, potrzebny mi partner.

– Dokładnie tak, potrzebny ci partner.

Odszedł szybko i zniknął za rogiem, odgłos jego kroków utonął w szumie deszczu. Wstrzymałam oddech, wytężając słuch. Dobiegło mnie głośne pukanie do frontowych drzwi i urywane strzępy wymiany zdań.

Ze środka padła jakaś ostra odpowiedź, ale nie zrozumiałam ani słowa. Później nastąpiła seria różnych głośnych hałasów, których nie umiałam dokładnie zinterpretować. Usłyszałam głośne ostrzeżenie „Leśnika”, że zamierza wyważyć drzwi, potem trzask pękających desek, czyjś okrzyk. Wreszcie padł pojedynczy wystrzał.

Nagle kuchenne drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wypadł Lonnie Dodd. Rzucił się pędem przez podwórze, zaraz jednak skręcił w stronę sąsiedniej posesji. Nadal miał na sobie tylko dżinsy. Gnał na oślep przez deszcz, wyraźnie ogarnięty paniką. Byłam częściowo ukryta za rogiem domu, nic więc dziwnego, że przebiegł tuż obok mnie, nie odwróciwszy nawet głowy. Spostrzegłam połyskujący srebrzyście rewolwer wetknięty za pasek jego spodni. To mnie rozwścieczyło. Jakbym nie dość jeszcze wycierpiała, ten łobuz zamierzał teraz uciec z ukradzioną mi bronią. Na moich oczach przepadał wydatek czterystu dolarów, z którego nawet nie zdążyłam się jeszcze nauczyć strzelać.

Nie mogłam do tego dopuścić. Krzyknęłam na „Leśnika” i rzuciłam się w pogoń za Doddem. Zdołał odbiec zaledwie kilkanaście metrów, ponieważ był bosy i ślizgał się na mokrej ziemi. Ja zaś miałam na nogach sportowe obuwie. W pewnej chwili stracił równowagę i upadł na kolana, a ja wskoczyłam mu z całym impetem na plecy. Oboje zwaliliśmy się w błoto. Dodd aż jęknął głośno, przygnieciony do ziemi ciężarem moich 57 kilogramów. (No, niech będzie 58, ale na pewno ani grama więcej).


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: