Zanim zdążył złapać oddech, wyrwałam mu zza paska broń, chociaż nie kierował mną instynkt samoobrony, a zwyczajna chęć odzyskania swojej własności. Bo przecież to był mój rewolwer! Poderwałam się na nogi i wymierzyłam go w Dodda, ściskając kolbę oburącz, żeby nie wysunęła mi się z roztrzęsionych palców. Niestety, zapomniałam sprawdzić, czy w bębenku zostały jeszcze jakieś naboje.
– Leż spokojnie! – wrzasnęłam. – Wystarczy jeden ruch, a odstrzelę ci dupsko!
Kątem oka złowiłam sylwetkę „Leśnika” wychodzącego na podwórze. Zbliżył się szybko, bezceremonialnie uklęknął Doddowi na plecach, z wprawą skuł mu ręce kajdankami i jednym szarpnięciem postawił na nogi.
– Ten sukinsyn mnie postrzelił – rzekł. – Dasz wiarę? Zostać postrzelonym przez jakiegoś podrzędnego złodziejaszka! – Pchnął Dodda w kierunku ścieżki prowadzącej na ulicę. – Specjalnie włożyłem kamizelkę kuloodporną! I myślisz, że ten kretyn strzelił mi w pierś? Nic podobnego. To ścierwo było tak przerażone, że nawet nie mogło utrzymać w ręku broni i postrzeliło mnie w nogę. Niech to szlag trafi!
Odruchowo spojrzałam na jego udo i omal nie zemdlałam.
– Biegnij z powrotem i zadzwoń na policję – rzekł „Leśnik”. – Zawiadom także Ala. Niech tu przyjedzie i odholuje mój wóz.
– Na pewno dasz sobie radę?
– To płytka rana, dziecino. Nie ma się czym przejmować.
Odnalazłam telefon w domu Dodda, przeprowadziłam niezbędne rozmowy, po czym pozbierałam swoje rzeczy, wrzuciłam je do torebki i wyszłam na ulicę, żeby zaczekać razem z „Leśnikiem”. Na szczęście Dodd zachowywał się cicho jak trusia. Leżał na trawniku przy jezdni, twarzą w błocie, my zaś usiedliśmy na krawężniku. „Leśnik” starał się zbagatelizować swoją ranę, oznajmił, że bywało już znacznie gorzej. Ja jednak widziałam, że ukradkiem krzywi się z bólu.
Podciągnęłam kolana pod brodę, objęłam je rękoma i z całej siły zaciskałam szczęki, żeby nie było słychać głośnego dzwonienia zębami. Usiłowałam też zachować pogodny wyraz twarzy i sprawiać wrażenie równie stoicko spokojnej jak on, aby przynajmniej w ten sposób dodać mu otuchy. Ale w środku dygotałam niczym galareta. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
Rozdział 9
Pierwszy zjawił się patrol policyjny, później przyjechała karetka, wreszcie Al. Złożyliśmy wstępne zeznania i „Leśnik” został szybko zabrany do szpitala, natomiast ja pojechałam za wozem patrolowym na komendę.
Dochodziła już piąta po południu, kiedy dotarłam do biura Vinniego. Poprosiłam Connie, żeby wystawiła dwa odrębne czeki, na pięćdziesiąt dolarów dla mnie, a na resztę dla „Leśnika”. Wolałabym nie brać ani grosza honorarium za tę sprawę, ale na gwałt potrzebowałam forsy, żeby kupić i podłączyć do mego telefonu automatyczną sekretarkę.
Marzyłam o tym, by jak najszybciej wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel, przebrać się w suche ubrania i przyrządzić sobie ciepły posiłek. Wiedziałam jednak, że za nic nie będzie mi się chciało wychodzić po raz drugi, toteż pojechałam najpierw do sklepu ze sprzętem elektronicznym prowadzonego przez Kuntza.
Bernie kucał na podłodze i przyklejał metki z cenami do budzików, które wyjmował z olbrzymiego kartonu. Aż uniósł brwi ze zdumienia, kiedy ujrzał mnie wchodzącą do sklepu.
– Potrzebna mi automatyczna sekretarka – powiedziałam. – Ale mogę na nią wydać najwyżej pięćdziesiąt dolarów.
Bluzkę i spodnie miałam stosunkowo suche, ale przy każdym kroku z mych butów wyciskało się sporo wody. Gdziekolwiek stąpnęłam, pozostawały wyraźne błotniste kałuże.
Bernie jednak udał, że tego nie widzi. Natychmiast się wcielił w rolę wytrawnego sklepikarza i postawił na ladzie dwa różne modele, jakie mogłam kupić za tę cenę. Spytałam krótko, który z nich mi doradza, i ten właśnie wybrałam.
– Płacisz kartą kredytową?
– Nie. Dostałam właśnie od Connie czek na pięćdziesiąt dolarów. Zgodzisz się, abym go przepisała na ciebie?
– Oczywiście, nie ma sprawy.
Z miejsca, w którym stałam, przez witrynę rozciągał się doskonały widok na znajdujący się po drugiej stronie ulicy sklep mięsny Sala. Co prawda, nie można stąd było dostrzec żadnych szczegółów, jedynie tafle przydymionych szyb w panoramicznych oknach, na których czarno-złotymi literami była wymalowana nazwa, oraz wielkie przeszklone drzwi z tabliczką głoszącą: „Otwarte”. Wyobraziłam sobie, jak Bernie musi spędzać długie godziny za ladą, gapiąc się bezmyślnie na tamten sklep.
– Mówiłeś, że Ziggy Kulesza robił czasem zakupy u Sala?
– Oczywiście. Można tam dostać wszelkie rodzaje wędlin i mięsa, a nawet świeże ryby.
– Tak słyszałam. A nie wiesz, co Ziggy kupował?
– No cóż, trudno powiedzieć. Nie widziałem, żeby wynosił siaty wypchane wieprzowiną.
Schowałam automatyczną sekretarkę pod płaszczem i wybiegłam do samochodu. Po raz ostatni rzuciłam okiem na witryny sklepu mięsnego i wyprowadziłam wóz na jezdnię.
Z powodu ulewy ruch na ulicach był niewielki, toteż monotonne bębnienie deszczu, szum wycieraczek i rozmazane ogniki tylnych czerwonych świateł innych aut szybko sprawiły, że popadłam w otępienie. Prowadziłam automatycznie, bez przerwy myśląc o ranie odniesionej przez „Leśnika”. Doszłam do wniosku, że oglądanie poranionych ludzi w telewizji i ujrzenie tego samego na własne oczy to dwie zupełnie różne rzeczy. „Leśnik” powtarzał, że rana nie jest groźna, lecz dla mnie sam fakt, że został postrzelony, był wprost nie do zniesienia – tym bardziej, że strzelano z mojego rewolweru. Koniecznie musiałam się nauczyć posługiwać bronią, lecz zarazem całkowicie wygasł we mnie zapał do wykorzystywania jej podczas aresztowań.
Wjechałam na parking i ustawiłam wóz jak najbliżej budynku. Włączyłam alarm, wysiadłam i powlokłam się schodami na górę. Przemoczone buty zdjęłam tuż za drzwiami, swoją torebkę i automatyczną sekretarkę położyłam na stole w kuchni. Najpierw otworzyłam sobie piwo, później zadzwoniłam do szpitala i zapytałam o stan „Leśnika”. Powiedziano mi, że został odesłany do domu po opatrzeniu rany. Przynajmniej ta jedna wiadomość była dobra.
Opchałam się krakersami z masłem orzechowym, przepłukałam gardło drugim piwem i podreptałam do sypialni. Zrzuciłam przesiąknięte wodą ubranie i obejrzałam się dokładnie, nabrawszy podejrzeń, że moja skóra zaczyna porastać pleśnią. Co prawda, nie zdołałam sprawdzić wszystkiego szczegółowo, ale na odkrytych częściach ciała nie dostrzegłam pleśni. Widocznie dopisało mi szczęście. Pospiesznie przebrałam się w nocną koszulę i znalazłam jeszcze siły, by nałożyć czyste majtki, zanim padłam do łóżka.
Obudziłam się, nie wiadomo czemu, z bijącym mocno sercem. Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że dzwoni telefon. Po ciemku wymacałam słuchawkę, spoglądając z niedowierzaniem na budzik, który pokazywał drugą w nocy. W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że umarł ktoś z rodziny, babcia Mazurowa lub ciocia Sophie. Nie mogłam też wykluczyć, że ojciec znowu dostał ataku kamieni nerkowych.
Spodziewając się najgorszego, mruknęłam do mikrofonu:
– Słucham.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero po paru sekundach złowiłam czyjś głośny, chrapliwy oddech, pociąganie nosem, wreszcie cichy jęk.
– Nie! – rozległ się błagalny kobiecy głos. – O Boże! Nie!
Po chwili rozległ się przerażający wrzask. Błyskawicznie odsunęłam słuchawkę od ucha. Oblał mnie zimny pot, kiedy zrozumiałam, co to za odgłosy. Cisnęłam słuchawkę na widełki i zapaliłam nocną lampkę.
Wstałam z łóżka na miękkich nogach i powlokłam się do kuchni. Rozpakowałam automatyczną sekretarkę i ustawiłam ją na zadziałanie już po pierwszym sygnale. Nagrałam lakoniczną informację: „Proszę zostawić wiadomość”. Nie podałam nawet swego nazwiska. Następnie poszłam do łazienki, wymyłam zęby i położyłam się z powrotem.
Znowu zadzwonił telefon. Szybko włączył się automat. Usiadłam w pościeli i wytężyłam słuch. Z głośnika popłynął dziwnie śpiewny, jakby rozmarzony męski głos: