Zaparkowałam jeepa tuż przy ścianie bloku, zostawiwszy tylko tyle miejsca, by drugi pojazd mógł się jeszcze przecisnąć alejką. Wysiadłam i zadarłam głowę, usiłując zlokalizować na pierwszym piętrze okna mieszkania Carmen Sanchez. Natychmiast mnie uderzył widok dwóch ziejących mrocznymi jamami, silnie okopconych otworów okiennych. Pojęłam błyskawicznie, że pożar strawił mieszkanie pani Santiago.

Drzwi prowadzące na tyły domu były otwarte na oścież, w powietrzu wisiał kwaśny odór spalenizny. Usłyszałam jakieś hałasy wskazujące na to, że ktoś pracuje w ciasnym korytarzyku wiodącym do głównego holu budynku.

Omijając ciemne kałuże pokrytej sadzą wody, podeszłam do wyjścia. Stojący tuż za drzwiami śniady wąsaty mężczyzna obejrzał się na mnie, obrzucił spojrzeniem czerwonego jeepa i wskazując ruchem głowy w głąb budynku, rzekł ostro:

– Tu nie wolno parkować.

Podałam mu swoją wizytówkę.

– Szukam Joego Morelliego. Jest ścigany za niestawienie się w sądzie na rozprawie wstępnej.

– Kiedy widziałem go po raz ostatni, leżał nieprzytomny na korytarzu.

– Był pan świadkiem zabójstwa?

– Nie. Poszedłem tam dopiero wtedy, gdy zjawiła się policja. Mieszkam na poddaszu, gdzie nie dociera zbyt wiele odgłosów.

Jeszcze raz spojrzałam na osmalone otwory okienne.

– Co się stało?

– Spaliło się mieszkanie pani Santiago. W piątek, a raczej już w sobotę, gdyż była druga w nocy. Dzięki Bogu, że nikogo nie było w środku, pani Santiago nocowała wówczas u córki, opiekowała się swoją wnuczką. Zwykle to córka przywozi dzieciaka tutaj, ale w piątek na szczęście było inaczej.

– Wiadomo już, z jakiego powodu wybuchł pożar?

– Mogło być tysiąc różnych przyczyn. W tym budynku nie wszystkie instalacje są w należytym stanie. Może gdzie indziej bywa gorzej, ale sama pani widzi, że blok nie jest nowy.

Osłaniając oczy dłonią, jeszcze raz spojrzałam w górę i zaczęłam się zastanawiać, czy trudno byłoby wrzucić jakiś ładunek zapalający przez otwarte okno sypialni. Zapewne dla kogoś wprawnego nie przedstawiało to większych trudności. A przecież o drugiej w nocy pożar wywołany w sypialni zagraconego mieszkania musiał wywołać katastrofalne skutki. Gdyby Santiago znajdowała się w środku, pewnie nie miałaby szans wyjść z tego z życiem. Z tej strony nie było ani balkonów, ani też drabiny pożarowej. Z całego budynku można się było ewakuować tylko jedną drogą: klatką schodową do głównego wyjścia. Niemniej wszystko wskazywało na to, że w dniu zabójstwa ani Carmen Sanchez, ani tajemniczy świadek nie wyszli z bloku na parking od frontu.

Odwróciłam się na pięcie i powiodłam wzrokiem po oknach stojących naprzeciwko domków jednorodzinnych. Nie byłoby źle porozmawiać z ich mieszkańcami, pomyślałam. Wróciłam więc do jeepa, objechałam z powrotem bloki zaparkowałam wóz w sąsiedniej przecznicy. Zaczęłam kolejno pukać do drzwi, zadawać pytania i pokazywać zdjęcie Morelliego, ale wszędzie otrzymywałam podobne odpowiedzi. Nikt nie rozpoznawał mężczyzny z fotografii i nikt nie zauważył niczego podejrzanego – zarówno tej nocy, kiedy popełniono zbrodnię, jak i przedwczoraj, gdy wybuchł pożar.

Dotarłam wreszcie do drzwi domku stojącego dokładnie na wprost okien mieszkania Carmen Sanchez. Otworzył mi przygarbiony staruszek uzbrojony w masywny kij baseballowy. Miał wielkie wory pod oczami, długi haczykowaty nos i odstające uszy tej wielkości, że pewnie bał się wychodzić z domu podczas silniejszego wiatru.

– Trenuje pan odbicia? – spytałam zaczepnie.

– Nigdy za wiele ostrożności.

Przedstawiłam się i zapytałam, czy nie widział Morelliego.

– Nie. W ogóle go nie znam. Poza tym mam ciekawsze zajęcia, niż gapienie się przez okno na sąsiedni budynek. Zresztą tego wieczoru, kiedy popełniono zbrodnię, i tak bym niczego nie zauważył. Było całkiem ciemno. A ja nie mam już najlepszych oczu.

– Przecież wzdłuż uliczki stoją latarnie – zagadnęłam. – Moim zdaniem na tyłach budynku powinno być dosyć widno.

– Tamtej nocy latarnie się nie paliły. Mówiłem już o tym gliniarzom, którzy rozpytywali w sąsiedztwie. Te cholerne latarnie rzadko kiedy się palą. Łobuzy strzelają do nich z procy i tłuką żarówki. Dobrze pamiętam, że wtedy też się nie świeciły, bo wyglądałem, zaciekawiony panującym tam zgiełkiem. Nie można było oglądać telewizji przez to wycie syren wozów patrolowych i karetki. Po raz pierwszy wyjrzałem, kiedy tuż pod moim oknem stanęła wielka ciężarówka z naczepą chłodniczą… jakby robili tu dostawę do sklepu. A ten łobuz zaparkował dokładnie na wprost moich okien. Mówię pani, że czasy zmieniają się na coraz gorsze. Nikt nikogo nie szanuje. Kierowcy często zostawiają ciężarówki i furgonetki dostawcze w tej alejce i odwiedzają znajomych. Powinno się tego zabronić.

Współczująco pokiwałam głową. Przyszło mi na myśl, iż dobrze się składa, że mam rewolwer, bo gdybym ciągle miała do czynienia z takimi świrusami, na pewno strzeliłabym sobie w łeb.

Mężczyzna widocznie potraktował moje skinienie jako wyraz zachęty, gdyż z zapałem mówił dalej:

– Wkrótce potem zjawił się drugi samochód, niewiele mniejszy, ale tym razem był to furgon policyjny. Gliniarze również stanęli pod moim oknem i nie wyłączyli silnika. Chyba mają zbyt duże rezerwy paliwa.

– I jeszcze wtedy nie zaczął pan podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego?

– Już mówiłem, że było całkiem ciemno. Po ścianie tamtego budynku mógłby się wspinać choćby i King Kong, a ja i tak bym go nie dostrzegł.

Podziękowałam mu i wróciłam do jeepa. Dochodziło południe i zrobiło się nadzwyczaj parno. Pojechałam do baru mego kuzyna, Rooniego, kupiłam dobrze schłodzone opakowanie sześciu butelek piwa i skierowałam się z powrotem na ulicę Starka.

Lula i Jackie, jak poprzednio, wytrwale strzegły swego posterunku na skrzyżowaniu. Było spocone i wymęczone upałem, lecz mimo to ochoczo nagabywały przechodzących tamtędy mężczyzn, niedwuznacznymi gestami zachęcając do korzystania z ich usług. Zaparkowałam w pobliżu, wysiadłam, ostentacyjnie postawiłam opakowanie pokrytych rosą butelek na masce auta, odkapslowałam jedną z nich i zaczęłam pić.

Lula zerknęła na mnie łakomym wzrokiem.

– Czyżbyś postanowiła tym piwem nas odciągnąć z naszego skrzyżowania?

Uśmiechnęłam się. Na swój sposób polubiłam te dziewczyny.

– Pomyślałam, że pewnie chce wam się pić.

– Do diabła. Usycham z pragnienia. – Lula podeszła szybko, wzięła ode mnie butelkę i zaczęła pić łapczywie. – Sama nie wiem, po cholerę marnuję czas na ulicy. Nikt nie ma ochoty się pieprzyć w taki upał.

Jackie także podeszła.

– Nie powinnaś tego robić – mruknęła ostrzegawczo. – Twój chłop się wścieknie.

– Mam go w dupie. Stary, obleśny sutener. Widziałaś kiedyś, żeby stał tak jak my w pełnym słońcu na ulicy?

– Nie słyszałyście nic o Morellim? – zagadnęłam. – Nie wydarzyło się tu nic podejrzanego?

– Nie widziałam go – odparła Lula. – Ani tej niebieskiej furgonetki.

– A może słyszałyście coś o Carmen?

– Niby co?

– Nie pojawiła się w tej okolicy?

Lula miała na sobie nadzwyczaj obcisły stanik, z którego piersi dosłownie jej wypływały. Z wyrazem ulgi na twarzy przeciągnęła zimną butelką po swoim dekolcie. Przyszło mi do głowy, że to na nic; do schłodzenia tak obfitego biustu potrzeba by całego kontenera suchego lodu.

– Nie, nic nie słyszałam o Carmen.

Nagle coś mi zaświtało.

– Czy ona często spędzała czas w towarzystwie Ramireza?

– Wcześniej czy później każda na niego trafia.

– I ty również się z nim zadajesz?

– Nie. On ćwiczy swoje magiczne sztuczki tylko na młodych, niedoświadczonych dzierlatkach.

– A gdyby chciał się z tobą zabawić, poszłabyś z nim?

– Złotko, czy myślisz, że można Ramirezowi czegokolwiek odmówić?

– Słyszałam, że on maltretuje kobiety.

– Mnóstwo facetów wyżywa się na kobietach – wtrąciła Jackie. – Czasami po prostu muszą sobie ulżyć.

– A niekiedy im odbija – odparłam. – Można trafić na zupełnego pomyleńca. Właśnie słyszałam, że Ramirez jest stuknięty.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: