Morelli położył się na asfalcie i zajrzał pod spód auta.
– Widzisz tam coś? – spytałam niecierpliwie.
– Ogromną kałużę oleju.
Podniósł się z powrotem i otrzepał ręce. Otworzyłam maskę i sprawdziłam poziom oleju – miska znowu była prawie pusta. Wlałam do otworu dwie butelki płynu i ze złością zatrzasnęłam maskę.
Tymczasem Joe wyjął kluczyki z zamka w drzwiach, usiadł za kierownicą i wsunął je do stacyjki.
– Odsuń się – nakazał stanowczo.
– Nic z tego. To mój samochód i ja go uruchomię.
– Jeśli którekolwiek z nas ma się przenieść na tamten świat, to lepiej, abym to był ja. I tak grozi mi krzesło elektryczne, jeżeli nie odnajdziemy tego cholernego faceta. Więc odejdź stąd i nie zawracaj mi głowy!
Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce. Nic się nie zadziało. Spojrzał na mnie badawczo.
– Czasami trzeba walnąć pięścią w deskę rozdzielczą, żeby rozrusznik zadziałał.
Joe ponownie przekręcił kluczyk i energicznie walnął pięścią w deskę. Silnik zakrztusił się raz i drugi, wreszcie zaskoczył. Z rury wydechowej buchnął kłąb dymu, ale szybko się rozwiał.
Morelli spuścił głowę, zamknął oczy i stuknął otwartą dłonią w kierownicę.
– Cholera – syknął.
Podeszłam bliżej i przez okno spojrzałam mu prosto w twarz.
– Czy mam wyjąć ścierkę do wytarcia siedzenia?
– Ale śmieszne! – Wysiadł z auta i przytrzymał otwarte drzwi. – Chcesz, żebym pojechał za tobą?
– Nie, dziękuję. Dam sobie radę.
– Będę na ulicy Starka, gdybyś mnie potrzebowała. Kto wie… może ten gość pojawi się dzisiaj na sali treningowej?
Już z daleka spostrzegłam, że przed wejściem do sklepu Berniego wcale nie stoi długa kolejka chętnych. Pocieszyłam się, że w takim razie mogło jeszcze zostać trochę obiecanego daiquiri.
– Proszę, proszę! – zawołał Bernie na mój widok. – Kogóż tu widzimy?!
– Odebrałam twoją wiadomość o wyprzedaży mikserów.
– Zatrzymałem dla ciebie tego małego robocika – rzekł, poklepując czule kartonowe pudło, które postawił na ladzie. – Można go używać nawet do mielenia orzechów, kruszenia kostek lodu, przygotowywania znakomitej papki bananowej, no i oczywiście do sporządzania koktajli, w tym również wybornego daiquiri.
Spojrzałam na nalepkę z ceną przyklejoną na kartonowym opakowaniu. Mogłam sobie pozwolić na taki wydatek.
– Kupiony – powiedziałam. – Czy teraz mogłabym dostać obiecaną próbkę tego wybornego daiquiri.
– Ma się rozumieć.
Bernie zaniósł mikser do kasy, zapakował go i przeliczył pieniądze.
– Jak leci? – zapytał, obrzucając podejrzliwym wzrokiem moje osmalone brwi, a raczej to miejsce, w którym jeszcze niedawno miałam brwi.
– Bywało lepiej.
– Może daiquiri pomoże ci przetrwać trudne chwile?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Zauważyłam, że po drugiej stronie ulicy Sal myje witryny swego sklepu. Niewysoki, pulchny i lekko łysiejący, w śnieżnobiałym fartuchu rzeźnika prezentował się całkiem nieźle. Krążyły plotki, że na boku prowadzi nielegalną działalność bukmacherską, ale nie było to nic wielkiego. W każdym razie chyba nie miał nic wspólnego ze sprawą Kuleszy. Nagle w mojej głowie zrodziło się pytanie: z jakich powodów ktoś taki jak Kulesza miałby przyjeżdżać aż tu, przez pół miasta, żeby robić zakupy u Sala? Uzmysłowiłam sobie, jak mało wiem o życiu Ziggy’ego. Informacja o tym, że kupował mięso i wędliny u Sala była chyba jedynym godnym uwagi faktem, jaki do tej pory poznałam. Może Kulesza obstawiał u niego jakieś zakłady? A może po prostu łączyła ich przyjaźń? Może byli w jakiś sposób spokrewnieni? Przyszło mi do głowy, że Sal znał Carmen i że wie coś o tajemniczym świadku ze złamanym nosem.
Rozmawiałam jeszcze z Berniem przez kilka minut, zastanawiając się bez przerwy, czy warto wpaść do Sala i zadać mu parę pytań. Obserwowałam nielicznych klientów, którzy odwiedzali sklep rzeźnika. Stwierdziłam w końcu, że mogę także coś kupić na obiad, a przy okazji trochę się tam rozejrzeć.
Obiecałam Berniemu, że wkrótce wpadnę do niego na dłuższą pogawędkę, po czym wyszłam na ulicę.
Rozdział 13
Wkroczyłam do sklepu mięsnego i stanęłam przy długiej ladzie, na której piętrzyły się stosy kotletów i racji pieczeniowych, a w miskach stały różne rodzaje mięsa mielonego. Sal uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Czym mogę służyć?
– Byłam po przeciwnej stronie, u Kuntza, kupowałam mikser… – uniosłam do góry zapakowane pudło -…i właśnie pomyślałam sobie, że skoro już tu jestem, mogłabym sobie coś kupić na kolację.
– Na co ma pani ochotę? Na parówki? Świeżą rybę? A może kawałek kurczaka?
– Niech będzie ryba.
– Mam świeżutkie flądry, przywieziono je dziś rano z wybrzeża New Jersey.
Ciekawe, czy nie świecą w ciemnościach? – pomyślałam.
– Doskonale. Poproszę porcję na dwie osoby.
Na zapleczu z hukiem otworzyły się drzwi, do środka wdarł się głośny warkot silnika. Po chwili drzwi zamknięto i znowu zapadła cisza.
W korytarzu obok chłodni pojawił się mężczyzna, na widok którego serce podskoczyło mi do gardła. Facet miał nie tylko złamany nos, ale całą twarz dziwnie spłaszczoną… jakby naprawdę otrzymał silny cios ciężką patelnią. Nie miałam żadnej pewności, gdyż tylko Morelli mógł go zidentyfikować, nabrałam jednak podejrzeń, że jest to poszukiwany przez nas tajemniczy świadek.
W pierwszym odruchu chciałam podskoczyć z radości i wydać z siebie triumfalny okrzyk, zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, że raczej powinnam obrócić się na pięcie i czmychać stamtąd czym prędzej, dopóki jeszcze nie zawisłam na haku między mrożonymi świńskimi zadkami.
– Przywiozłem zamówiony towar – odezwał się nieznajomy do Sala. – Mam go wstawić do chłodni?
– Tak. I zabierz te dwie skrzynki, które stoją za drzwiami. Jedna z nich jest pełna, będziesz musiał wziąć wózek.
Sal wrócił szybko do ważenia filetów z flądry.
– Jak pani zamierza przyrządzić te ryby? – spytał. – Można je usmażyć na patelni, upiec w brytfance czy nawet udusić. Mnie najbardziej smakują obsmażone w mące na maśle. Palce lizać.
Po chwili znowu rozległ się trzask zamykanych drzwi na zapleczu.
– Kto to był? – zapytałam.
– Louis, kierowca hurtownika z Philly. Dostarcza mi świeże mięso.
– A jaki towar zabiera z chłodni?
– Ochłapy. Sprzedaję je za grosze hodowcom psów.
Zagryzłam wargi, powstrzymując chęć jak najszybszego opuszczenia sklepu. Byłam już przekonana, że odnalazłam tajemniczego świadka. Niemal wszystkie mięśnie mi dygotały z podniecenia, kiedy z powrotem siadałam za kierownicą novej. Ogarnęło mnie przemożne poczucie ulgi. Byłam bezpieczna! Co więcej, zyskałam perspektywę uregulowania wszystkich moich długów. Udało mi się! Teraz, kiedy odnalazłam poszukiwanego faceta, mogłam zapomnieć o strachu. Wystarczyło odstawić Morelliego do aresztu i zapomnieć o sprawie zabójstwa Ziggy’ego Kuleszy. Mogłam zejść ze sceny, wymazać swoje nazwisko z listy obiektów zainteresowania maniaka podkładającego bomby!… Zostawał tylko problem Ramireza. Miałamjednak nadzieję, że zdołam go skutecznie usunąć ze swojej drogi na bardzo, bardzo długo.
Przypomniałam sobie, iż staruszek mieszkający naprzeciwko bloku Carmen zeznał, że tamtego wieczoru zakłócił mu spokój warkot wielkiej ciężarówki chłodni. Byłam gotowa przyjmować zakłady, że chodziło o ten sam wóz, który dziś dostarczył mięso do sklepu Sala. Nie mogłam jeszcze tego stwierdzić z całą pewnością, dobrze by było po raz drugi obejrzeć dokładnie alejkę dojazdową na tyłach budynku. Podejrzewałam jednak, że jeśli Louis zaparkował dostatecznie blisko ściany domu, mógł bez trudu zeskoczyć z okien pierwszego piętra na dach ciężarówki. Później wystarczyło tylko ukryć zwłoki Carmen w chłodni i spokojnie odjechać.
Nie wiedziałam jeszcze, co z tym wszystkim miał wspólnego Sal. Być może o niczym nie wiedział, tylko nieświadomie wyrządzał przysługi Kuleszy oraz Louisowi, którzy wykonywali rozkazy Ramireza i usuwali ślady jego bestialstwa.