Zza kierownicy samochodu miałam doskonały widok na witryny sklepu mięsnego. Wsunęłam kluczyk do stacyjki i ostrożnie popatrzyłam w tamtym kierunku. Dostrzegłam, że Sal i Louis rozmawiają żywiołowo. Louis wydawał się spokojny, za to Sal gestykulował szeroko, jakby krzyczał na tamtego. Postanowiłam więc zaczekać jeszcze chwilę. Wkrótce Sal odwrócił się plecami do kolegi i podniósł słuchawkę telefonu. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec, że wykrzykuje coś z wyraźną wściekłością. Wreszcie cisnął słuchawkę na widełki i obaj mężczyźni poszli na zaplecze sklepu. Po paru sekundach ujrzałam ich na rampie dostawczej, niosących duży blaszany pojemnik na mięso. Ustawili go przy drzwiach zaparkowanej tyłem do sklepu ciężarówki, po czym Louis szybko wrócił do środka. Chwilę później zjawił się z powrotem, dźwigał na ramieniu jakiś duży pakunek, przypominający wielki zmrożony udziec wołowy. Obaj mężczyźni umieścili go w pojemniku i wstawili do chłodni, po czym Sal wyniósł z zaplecza drugi identyczny pojemnik. Louis rozejrzał się uważnie po rampie, zerknął też w głąb pomieszczeń sklepu. Serce podeszło mi do gardła, odniosłam bowiem wrażenie, iż dostrzegł mnie obserwującą ich zza szyby samochodu. Kiedy energicznym krokiem ruszył z powrotem do sklepu, pospiesznie zacisnęłam palce na pojemniku z gazem obezwładniającym. Lecz tamten jedynie przekręcił klucz w zamku drzwi wejściowych i powiesił na nich tabliczkę z napisem: „Zamknięte”.

Tego się nie spodziewałam. Co oni knują? – zachodziłam w głowę. Sala nigdzie nie widziałam, sklep został zamknięty, a przecież był to dzień powszedni. Kilka sekund później zgasło światło i Louis ponownie wyszedł na rampę. Gdzieś w głębi mej duszy zrodziło się najgorsze przeczucie, stopniowo podsycające przerażenie, a ów strach nakazał mi śledzić zagadkowego typka.

Uruchomiłam silnik i podjechałam do najbliższego skrzyżowania. Wkrótce na ulicę wyjechała także wielka biała ciężarówka chłodnia z numerami rejestracyjnymi ze stanu Pensylwania. Szybko włączyła się do ruchu i pokonała kilkaset metrów, następnie skręciła w aleję Chambersa. Z olbrzymią przyjemnością przekazałabym śledzenie furgonu Morelliemu, ale nie miałam jak się z nim skontaktować. Prawdopodobnie przebywał w północnej części miasta, w okolicach ulicy Starka, my zaś podążaliśmy na południe. Jeśli nawet Joe miał aparat telefoniczny w furgonetce, to nie znałam jego numeru, poza tym i tak nie miałabym skąd zadzwonić, chyba że nastąpiłaby jakaś przerwa w podróży.

Dotarliśmy do Whitehorse, gdzie ciężarówka skręciła w szosę numer 206. Ruch panował tu umiarkowany, mogłam więc dość łatwo zachowywać tę samą prędkość, trzymając się kilkadziesiąt metrów za chłodnią. Ale tuż za skrzyżowaniem z drogą numer 70 czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała kilkakrotnie i rozjarzyła się na dobre. Zaklęłam pod nosem. Zjechałam na pobliski parking, w rekordowym tempie wlałam do miski dwie butelki oleju, z hukiem zatrzasnęłam maskę i pojechałam dalej.

Rozpędziłam nova do stu czterdziestu kilometrów na godzinę, starając się nie zwracać uwagi na coraz głośniejsze wycie silnika oraz zdumione spojrzenia kierowców w pojazdach, które wyprzedzałam. Zaledwie po paru minutach zdołałam dogonić ciężarówkę. Louis chyba zanadto się nie spieszył, gdyż utrzymywał stałą prędkość, tylko dziesięć kilometrów na godzinę powyżej dopuszczalnego limitu. Odetchnęłam z ulgą i zajęłam z powrotem dogodne miejsce na pasie za nim. Modliłam się, żeby nie jechał gdzieś daleko, gdyż na tylnym siedzeniu zostało mi jedynie półtorej butelki oleju. W Hammonton Louis skręcił w boczną drogę prowadzącą na wschód. Tutaj było znacznie mniej pojazdów, toteż musiałam sporo zwiększyć dzielący nas dystans. Jechaliśmy pośród niewysokich wzgórz, na których ciągnęły się pola uprawne porozdzielane wąskimi pasami lasów. Pokonawszy jakieś dwadzieścia kilometrów, Louis skręcił w wąską, wysypaną żwirem alejkę, wiodącą ku zardzewiałemu barakowi z falistej blachy, przypominającemu stary wojskowy magazyn. Na jego frontowej ścianie ciągnął się złuszczony napis informujący, że jest to „Chłodnia Przystani Rybackiej Pachetco Met”. W dali, za barakiem, dostrzegłam dwa drewniane pomosty z kołyszącymi się przy nich łodziami oraz przestrzeń otwartego oceanu. Słońce skrzyło się na grzbietach niewysokich fal.

Minęłam zabudowania i pokonawszy jeszcze kilometr, zawróciłam, ponieważ droga kończyła się ślepo nad szerokim rozlewiskiem rzeki Mullico. Wracając przejechałam znacznie wolniej wzdłuż przystani. Ciężarówka stała zaparkowana przy szerokiej rampie, prowadzącej bezpośrednio do wylotu najbliższego pomostu. Louis i Sal siedzieli na tylnym zderzaku chłodni, jak gdyby na kogoś czekali. Oprócz nich w sąsiedztwie magazynu nie zauważyłam żywej duszy. Mimo że był środek lata, ta niewielka przystań rybacka ożywała prawdopodobnie tylko w czasie weekendów.

Przypomniałam sobie, że kilka kilometrów wcześniej mijaliśmy małą stację benzynową, i doszłam do wniosku, iż będzie to najlepszy punkt obserwacyjny. Gdyby któryś z mężczyzn wracał z przystani do miasta, musiałby przejeżdżać obok niej. Poza tym na stacji benzynowej z pewnością był automat telefoniczny, mogłam więc podjąć próbę skontaktowania się z Morellim.

Stacja musiała sobie liczyć sporo lat. Tworzyły ją przedpotopowe dystrybutory zamontowane na betonowych postumentach. Koślawa tablica umieszczona nad pierwszym z nich reklamowała żywą przynętę na ryby i tanie paliwo. Za brukowanym placykiem stała obszerna buda zbita z desek, w której dziury łatano sprasowanymi blaszanymi kanistrami oraz najróżniejszymi kawałkami pilśni. Na szczęście tuż przy wejściu do tej ruiny wisiał na ścianie automat telefoniczny.

Zaparkowałam na tyłach rudery, ustawiając nova w taki sposób, że była prawie niewidoczna z drogi, po czym przeszłam na stację, ciesząc się z możliwości rozprostowania nóg. Zadzwoniłam pod swój numer telefonu, gdyż nic innego nie przychodziło mi do głowy. Po pierwszym sygnale rozległ się trzask uruchamianej automatycznej sekretarki i usłyszałam własną, nagraną na kasecie zapowiedź.

– Jesteś tam? – zapytałam głośno.

Nikt nie odebrał. Po krótkim namyśle przedyktowałam ciąg cyfr wybitych na obudowie automatu i dodałam, że gdyby ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować, przez pewien czas będę czekała pod tym numerem.

Zamierzałam już wracać do chevroleta, kiedy zauważyłam na drodze pędzącego z dużą prędkością srebrzystego porsche’a Ramireza. No, no, robi się coraz ciekawiej, pomyślałam. Oto bowiem na przystani Pachetco Inlet odbywało się niezwykłe spotkanie rzeźnika, zabójcy oraz boksera. Niewielkie były szansę na to, że cała trójka wybiera się wspólnie na ryby. Gdyby to ktoś inny pojechał w stronę wybrzeża, a nie Ramirez, z pewnością podążyłabym za nim, żeby z bliska przyjrzeć się owej grupie. Ale w tej sytuacji bałam się, że bokser może rozpoznać moją nova. Zresztą nie był to jedyny powód mojego wahania. Ramirez w pewnym stopniu osiągnął swój cel. Już sam widok jego auta przyprawił mnie o dreszcz przerażenia, zasiewając jednocześnie w sercu poważne wątpliwości co do tego, czy zdołałabym po raz drugi stanąć przed nim twarzą w twarz.

Niedługo później porsche znów pojawił się na drodze, zmierzając z powrotem w kierunku autostrady. Przez przydymione szyby nie mogłam dostrzec, kto jest w środku, ale był to wóz dwumiejscowy, toteż co najmniej jeden z mężczyzn musiał zostać na przystani. Miałam nadzieję, że był to Louis. Po raz kolejny zadzwoniłam pod swój numer i tym razem zostawiłam bardziej jednoznaczną wiadomość, syknęłam z naciskiem:

– Zadzwoń do mnie!

Powoli zaczynało się ściemniać, kiedy telefon w końcu zadzwonił.

– Gdzie jesteś? – zapytał Morelli.

– Na wybrzeżu, przy stacji benzynowej na obrzeżach Atlantic City. Znalazłam twojego świadka. Ma na imię Louis.

– Jest tam z tobą?

– Nie, został nieco dalej, na przystani rybackiej.

Pospiesznie zrelacjonowałam mu najważniejsze wydarzenia dnia i opowiedziałam szczegółowo, jak ma tu dojechać. Kupiłam sobie w automacie przed stacją puszkę coca-coli, żeby zabić jakoś czas oczekiwania.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: