Wydawała się zdenerwowana i rozkojarzona. Co prawda Kit za słabo ją znał, by poznać po wyrazie twarzy stan jej ducha, ale takie sprawiła na nim wrażenie. Gdzie ona się wybiera, do licha?
Szła szybkim krokiem przed siebie, jakby miała do wypełnienia jakieś zadanie. O co mogło chodzić? Kit doszedł do wniosku, że warto by to sprawdzić, a przez najbliższą godzinę-dwie nie miał nic do roboty.
Frannie miała na sobie szorty w kolorze khaki, czerwoną flanelową koszulę w kratę. Patrząc na nią Kit mimo woli przypomniał sobie, jak wyglądała ostatniej nocy. Ten obraz wciąż pozostawał w jego umyśle. Może dlatego, że był taki ładny.
Kit ruszył za Frannie przez las, pozostając w bezpiecznej odległości. Ona nie odwracała się, ale zdawała się czegoś wypatrywać. W dodatku szła tak szybko, że Kit w końcu stracił ją z oczu.
Szlag by to trafił.
Podniósł lornetkę do oczu. Rozejrzał się wokół, wypatrując Frannie O’Neill. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie: kora sosnowa, liście, skrawek niebieskiego nieba.
Wreszcie dostrzegł czerwoną flanelową koszulę. Frannie maszerowała szybkim krokiem przez las, z jasnoniebieskim plecakiem na ramionach. Miała skupioną twarz. Wyglądało na to, że nie zdaje sobie sprawy, iż jest obserwowana. A może…?
Co ona tu robiła, do diabła? Czy miało to coś wspólnego z pracą jej męża? Albo z jego śmiercią? A może ze śmiercią doktora McDonougha?
Frannie skręciła w prawo. Nie idź tam. Cholera! Cholera! Znów zniknęła pośród sosen, osik i karłowatych dębów. Wystarczyło śledzić ją przez kwadrans, by dojść do wniosku, że, aby nie stracić jej z oczu, trzeba trzymać się wyżej położonych terenów. Kit ruszył pod górę w nadziei, że znów gdzieś ją wypatrzy.
Po chwili zauważył Frannie. Słońce przedzierające się przez gałęzie drzew opromieniało jej twarz. Frannie O’Neill była bardzo ładna, to nie ulegało wątpliwości; prawdziwa piękność ze Środkowego Zachodu, a Kit takie lubił. Jej niebieskozielone oczy połyskiwały w słońcu. Ciągle czegoś szukała.
Wąska ścieżka, której się dotychczas trzymała, zrobiła się szersza, a potem zmieniła się w jeszcze szerszą piaszczystą drogę. Dokąd ona wiodła? Czy było tu coś ważnego? Jakiś budynek? Może laboratorium ukryte w sercu lasu? Czy Frannie O’Neill tu pracowała?
Tymczasem kobieta szła dalej, nawet nieco przyspieszając kroku. Ależ pędziła, kurczę blade. Wyglądało na to, że doskonale zna drogę.
Kit miał wrażenie, że słyszy warkot samochodów. Był tego prawie pewien.
– Co u licha? Samochody tutaj? – wymamrotał pod nosem.
Droga wychodziła na asfaltowy parking! Znajdował się on na tyłach małego sklepu. Wyglądało na to, że Frannie poszła na skróty przez las do Clayton. Co ona knuła?
Kit patrzył z pewnym niedowierzaniem, jak Frannie zatrzymuje się przy płaskim kamieniu na krawędzi lasu. Po chwili zaczęła wyjmować z niebieskiego plecaka małe pudełka, puszki, tekturowe talerzyki i stawiać je na ziemi.
– Co ona robi, do stu diabłów? – Nie miał pojęcia, co się dzieje. To było zupełnie bez sensu.
Ustawił ostrość lornetki. Przyjrzał się dokładnie zawartości plecaka. Doszedł go głos Frannie, mimo dzielącej ich sporej odległości. Był miły dla ucha, nawet w tych tajemniczych okolicznościach.
– Impreza! – krzyknęła.
Impreza? Jaka impreza? Ani to odpowiednia pora, ani miejsce na imprezę!
– No, chodźcie, moje małe.
Małe?
Dzieci?
Na oczach Kita Frannie wysypała zawartość puszek na talerzyki.
Nagle wokół pojawiło się mnóstwo kotów. Wychodziły spod samochodów, zza skrzyń na tyłach sklepu, z wysokiej trawy. Z podniesionymi ogonami, podbiegały do Frannie, odpowiadając na jej wezwanie.
– No to mamy balangę. Dobre kociaki – powiedziała. Nie chodziło o dzieci, ale o koty, pomyślał Kit.
Przyłożył lornetkę do oczu, patrząc w osłupieniu na stado zdziczałych kotów, czarnych jak węgiel, rudych, cętkowanych, w paski; znalazł się tam też posępny kocur kuśtykający na trzech łapach i małe kocię. Frannie była dla nich dobra. Wyglądała na sympatyczną, miłą osobę i tak też się zachowywała.
– Chodź, Mamuśko – Kit usłyszał jej wołanie. Frannie wręcz promieniała; jej oblicze rozjaśniał ciepły, serdeczny uśmiech. – Białas. Dryblas. Dziwadło. Siema, Suzie Q!
Tak, tę Frannie O’Neill trzeba mieć na oku. Bez wątpienia to ona jest kluczem do wszystkiego.
ROZDZIAŁ 22
Kit wreszcie wybuchnął śmiechem, prawdopodobnie po raz pierwszy od przyjazdu do Kolorado. Zawsze lubił śmiać się z samego siebie. Przez chwilę obserwował, jak Frannie mówi pieszczotliwie do kotów, jak je głaszcze, podczas gdy one pałaszują przyniesione im wiktuały. Patrzył na „imprezę”.
Nie, nieprawda, patrzył na Frannie O’Neill. Podziwiał ją za to, jak dobrze radziła sobie ze zwierzętami, wsłuchiwał się w jej dźwięczny głos, wspominał widok jej nagiego ciała. Jezu – zadurzył się w niej jak uczniak. Choć było to całkowicie nieszkodliwe uczucie, dopadło go w najmniej odpowiedniej chwili i miejscu.
Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Teraz nareszcie mógł przeszukać dom Frannie. Znów myślał i działał jak agent FBI. W głębi duszy miał nadzieję, że jeśli rozmyślnie zawiedzie zaufanie tej kobiety, uda mu się wybić ją sobie z głowy.
Oczywiście pani doktor nie zamknęła drzwi na klucz. Szybko więc przeszukał jej pokój. Był w tym dobry; Frannie nawet nie zauważy, że ktoś niepowołany znalazł się w jej domu. Mimo to, ogarnęło go pewne poczucie winy. A nuż ta dziewczyna nie wiedziała, czym zajmował się jej mąż? Nie, nie wolno mu było pochopnie skreślać jej z listy podejrzanych. Mogła po prostu dobrze udawać.
W czasie przeszukania robił notatki. Postępował zgodnie z ustaloną procedurą, choć wcale nie musiał.
Skromne ubrania: dżinsy, kowbojki, podkoszulki. Wszystko wskazywało na to, że Frannie niewiele wydaje na swoje potrzeby.
Mimo to miała dobry gust. Jej rzeczy były ładne, klasyczne – zresztą, tego należało się spodziewać.
Nieduża kolekcja domków dla ptaków. Po co jej to? Zdjęcia ślubne, jedno przedstawiające Frannie i Davida całujących się pod niebieskim parasolem. Mac Performa 575. Stary, tani model.
Tu i ówdzie ślady rozrzutności: czarna wieczorowa suknia z jedwabiu, pierścionek z diamentem i szafirem, buteleczka Eau d’Hermes.
Kit pomyślał, że właściwie nie miałby nic przeciwko temu, by zobaczyć Frannie w tej czarnej sukni, pachnącą tymi perfumami.
Nie znalazł żadnych zapisków – ani naukowych, ani jakichkolwiek innych. Żadnych prac Davida. Dziwne. Gdzie one mogły być? Przecież chyba ich nie wyrzuciła?
W sypialni leżało kilka otwartych książek: Gdyby życzenia były końmi: podręcznik weterynarza, Weterynaryjna epidemiologia, Bez śladu, W poszukiwaniu początków rodzaju ludzkiego, Północ w ogrodzie dobra i zła. Nic, co by w jakikolwiek sposób obciążało tajemniczą panią doktor; wręcz przeciwnie.
Kitowi rzucił się w oczy model łodzi, wykonany przez męża Frannie, podpisany, z datą u dołu. „Statek Davida – 22 marca 1969”. Wzruszająca pamiątka.
Do lodówki przyczepiony był narysowany ręką dziecka obrazek przedstawiający dziewczynkę i rozradowanego psa: „Dla doktor Frannie. Kochamy panią. Pani przyjaciele, Emily i Buster”.
Kit schował notes do tylnej kieszeni spodni, rozejrzał się po raz ostatni, po czym wyszedł z domu. W pewnym sensie, przeszukanie zakończyło się fiaskiem. Kit nabrał przekonania, że Frannie nie ma nic wspólnego z interesującą go sprawą.
A mimo to czuł, że jest na tropie czegoś wielkiego. Był tego pewien od samego początku.
Dlaczego nikt mu nie wierzył?