ROZDZIAŁ 23
Było już parę minut po dziesiątej i lasy wydawały się całkowicie opustoszałe, ale ja wiedziałam, że to tylko złudzenie. Znów myślałam o skrzydlatej dziewczynce.
Po raz Bóg wie który miałam ochotę zawiadomić o wszystkim szeryfa z Clayton, czy nawet policję stanową, ale jak mogłam to zrobić? Co bym im powiedziała? „Czołem. Ostatnimi czasy mieszkam samotnie w Bear Bluff. W zasadzie jestem zdrowa na ciele i umyśle. W ogóle wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że widziałam taką małą dziewczynkę z takimi dużymi skrzydłami. Wiecie, tamtej nocy trochę wypiłam, bo byłam wstrząśnięta śmiercią przyjaciela. Chodźcie ze mną, może i wam uda się zobaczyć tę małą. Lepiej weźcie ze sobą wielką sieć – a nuż będziecie musieli mnie łapać!”
Mimo późnej pory, pracowałam w „Zwierzyńcu”, zastanawiając się, co powinnam zrobić – rozważałam wszystkie możliwości. Porozmawiałam przez komórkę z Barb McDonough i Gillian. Przed chwilą dałam narkozę dzikiej kotce, którą, kierowana odruchem serca, przyniosłam do domu z Clayton.
Zamierzałam usunąć jej jajniki. Zaczęłam od zgolenia sierści z jej brzucha. Całą uwagę skupiłam na elektrycznej maszynce, gdy nagle zza moich pleców dobiegł czyjś głos.
– Halo? Jest tam kto?
Podskoczyłam chyba ze trzy metry w górę. Moje nerwy były napięte do granic wytrzymałości. Jeszcze trochę i naprawdę zwariuję.
– Doktor O’Neill?
Zwróciłam się twarzą do drzwi i ujrzałam – kto by pomyślał? – Kita Harrisona. Spojrzałam na niego tak, że powinien na miejscu paść trupem, a przynajmniej odnieść ciężkie obrażenia.
– Widzisz, co przez ciebie zrobiłam? Proszę, wejdź.
Wszedł do środka. Spojrzał na moją małą pacjentkę.
– Nic nie widzę. Co się stało? – spytał.
– Przez ciebie zgoliłam jej sutek.
Skrzywił się i powiedział, że jest mu z tego powodu naprawdę przykro, co nastroiło mnie do niego nieco przychylniej. Kiedy patrzyłam w te jego cholerne niebieskie oczy, prawie byłam gotowa uwierzyć, że mówi szczerze. Harrison tymczasem wyjaśnił przepraszająco, że widząc otwarte drzwi domu zawołał mnie, a ja nie odpowiadałam.
– Czy to poważny uraz? – spytał, popatrując niepewnie na kotkę.
– Cóż – mruknęłam, nie patrząc na niego – striptizerką już na pewno nie będzie.
Prawdę mówiąc, rana była niegroźna. Sutki i tak miały się tej małej już na nic nie przydać. Zacisnęłam mocniej przewiązujące ją pasy, wytarłam brzuch kotki betadyną i przykryłam tułów sterylną gazą z otworem w miejscu, gdzie miałam wykonać cięcie.
– Poświeć mi – powiedziałam do Harrisona. – Proszę. – O dziwo, zrobił, co mu kazałam. Może liczył na to, że mnie przeleci. Wyglądał na takiego, co zawsze dostaje to, czego chce.
Przecięłam skalpelem skórę i zaczęłam dłubać w jamie brzusznej kotki. Zerknęłam kątem oka na Kita Harrisona, by sprawdzić, jak się trzyma. Niestety, wyglądało na to, że czuł się dobrze. Miałam nadzieję, że chociaż zemdleje.
Jego jasne włosy były wilgotne, jakby dopiero co je umył; pachniał tak, jak porządny, staroświecki amerykański przystojniak pachnieć powinien – mydłem Ivory. Nie dla niego Hermes Equipage.
– W jakiej sprawie tu przyszedłeś? – spytałam go, nie przerywając pracy. – Starczy ci ręczników? Ciepła woda jest? A jak tam obsługa?
– Domek jest w porządku – powiedział. – Bardzo mi się podoba. Dałbym mu cztery gwiazdki i pięć diamentów, a to najwyższa możliwa ocena.
Szkoda.
– Słyszałem, że w Clayton można nieźle zjeść.
– Owszem. Jeśli zostaniesz do kogoś zaproszony na kolację, co jest raczej mało prawdopodobne. Tutejsi krzywo patrzą na miastowych. Jest jeszcze „Danny’s Grill”. A w Villa Vittoria dają niezłą pizzę i spaghetti.
– Może, kiedy skończysz, pójdziesz ze mną coś przekąsić? Założę się, że udałoby się nam nawet wprosić do którejś z tych miłych gospodyń – powiedział.
– Nie, dzięki – odparłam, wymachując skalpelem. – Jeśli chcesz zrobić dla mnie coś miłego, to weź tę swoją flintę i wyjedź stąd.
Kit Harrison odkaszlnął.
– Wygląda na to, że nie zrobiłem na tobie dobrego wrażenia. A ty… ty tak naprawdę nic o mnie nie wiesz – dodał, stojąc za moimi plecami. – Nie wiesz, kim jestem.
Dokończyłam zabieg, opatrzyłam wiązadło maciczne i przystąpiłem do szycia. Kotka zaczęła mruczeć, co oznaczało, że odzyskuje przytomność. Musiałam się pospieszyć. Kiedy się ocknie, będzie syczeć i wyrywać się ze strachu.
Właściwie sama też trochę się bałam, a to wcale nie było przyjemne uczucie. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Zostawiłam otwarte drzwi. Za moimi plecami siedział mężczyzna, o którym, jak sam stwierdził, nic nie wiedziałam.
Odwróciłam się do niego, ale już go nie było.
Wyszedł tak cicho, jak się pojawił.
ROZDZIAŁ 24
Max dobrze się spało w tym domu, czyjkolwiek był, w tym zagraconym, cudownym, wspaniałym, pełnym rozmaitych atrakcji domu. O świcie wyszła na ganek. Niebo było pomalowane w różne odcienie różu i czerwieni, przechodzące stopniowo w błękit.
– Dzień dobry, lesie! Dzień dobry, o piękne niebo! Witaj, słońce! Mam ochotę polecieć w Góry Skaliste. Kto by nie miał? Może dzisiaj znajdę Matthew.
Stała na drewnianej poręczy okalającej ganek. Wciąż miała na sobie białą sukienkę bez rękawów, w której uciekła. Była podekscytowana. Wprost idealny dzień na latanie.
Matthew? Matthew? Gdzie cię poniosło? Chodź, polatamy razem. No chodźże tu, Matthew. Proszę, żyj.
Wiatr uderzał hałaśliwie w strome wzgórze za domem i Max poczuła na nogach podmuch chłodnego prądu wznoszącego.
Uniosła lekko skrzydła. Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy.
Chciała sprawdzić, czy ból będzie do zniesienia; czuła się jednak doskonale. Rana nie była groźna. Max doszła do wniosku, że chyba nic jej nie będzie.
Powietrze z cichym dudnieniem uderzyło w jej pióra. Serce zaczęło bić mocniej.
Max zaczerpnęła słodkiego, górskiego powietrza, przesyconego zapachem dzikich kwiatów, sosnowych igieł i zanim zdążyła odczuć lęk, oderwała się od ziemi.
Tym razem była przygotowana na towarzyszące startowi zawroty głowy i uczucie, jakby żołądek podchodził jej do gardła. Instynkt wziął górę. Zaczęła gwałtownie bić skrzydłami. To ma wyrównać siłę grawitacji, przypomniała sobie. Pani Beattie opowiedziała jej wszystko o lataniu. Tylko że w owym czasie Max nie mogła wypróbować tego w praktyce. W „Szkole” latanie było zabronione.
Kiedy wyrzucała ramiona w górę, kości ramieniowe obracały się bez oporu w swoich panewkach. Stawy łokciowe rozkładały się automatycznie, nadgarstki wyciągały, a pióra rozpościerały się.
No proszę, wznosiła się bez żadnego wysiłku! Ależ tu w górze było cicho. Max unosiła się w powietrzu i było to sto razy łatwiejsze od pływania. Ba, nawet od chodzenia.
Max wspięła się jeszcze wyżej na wirze termicznym. Powietrze zdawało się popychać ją od dołu. Wiedziała co nieco o wirach termicznych. W „Szkole” czytała wszystko, co wpadało jej w ręce, i dużo rzeczy zapamiętywała. Podobno była geniuszem. Zresztą, podobnie jak Matthew. No to gdzie on się podział, do licha?
Powietrze wypełniał śpiew ptaków, ale niewiele ich mogła dostrzec. Max bez wysiłku krążyła nad ziemią, pnąc się coraz wyżej. Latanie było wspaniałe. Zdecydowanie. Nic dziwnego, że go zakazano.
Inni musieliby się naćpać, żeby przeżyć coś takiego. Każde z piór Max było połączone bezpośrednio z jej układem nerwowym tak, że mózg kontrolował ich dokładne ustawienie.
Gdy dziewczynka znalazła się tak wysoko, że mogła zasłonić widoczny w dole dom koniuszkiem palca, doświadczyła kolejnego małego cudu.
Wzgórze za domem łączyło się z innymi, tworząc pasmo ciągnące się aż po horyzont. Uderzający w tę naturalną przeszkodę wiatr mógł skierować się tylko ku górze, więc wzdłuż całego pasma wzgórz powstała nieruchoma fala powietrza.
Max ruszyła w jej stronę. Wiatr rozwiewał jej długie jasne włosy, płynące za nią niczym strumień.