I nagle ziemia zaczęła się przesuwać. Ciszę mącił tylko szelest powietrza w skrzydłach Max. Szybowała w przestworzach, jakby nie dotyczyło jej prawo powszechnego ciążenia. Zresztą nie ona jedna skorzystała z pionowego prądu powietrza.
Towarzystwa dotrzymywał jej jastrząb z czerwonym ogonem, para sępów i stado wron. Jastrząb zaczął krążyć wokół Max, obserwując ją bacznie. Dziewczynka wbiła wzrok w jego ciemne, surowe ślepia.
– Wyluzuj się – powiedziała do ptaka.
Przeleciała nad czubkami drzew, zniżyła lot i wpadła w ciemnozielony gąszcz, muskając skrzydłami gałęzie.
Zaczęła robić ósemki między drzewami.
Co za frajda! Max czuła się tak, jakby połączyła się w jedno z naturą, z resztą wszechświata.
Była do tego stworzona!
Nagle zwolniła tempo lotu. Mimo to ziemia zbliżała się błyskawicznie. Nie udało się uniknąć twardego lądowania. Max poczuła przeszywający ból, promieniujący aż do rany na ramieniu. Spojrzała przed siebie i przez chwilę nie wierzyła własnym oczom.
To była ta sama kobieta.
Stała kilka metrów od niej.
ROZDZIAŁ 25
– Draniu, który to zrobiłeś, niech cię diabli wezmą! Żebyś sczezł, do cholery! – klęłam głośno, a echo niosło moje słowa po lesie.
Pochyliłam się i wyciągnęłam sidła spod mokrych, zabłoconych liści w wąwozie. Na szczęście nie złapał się w nie żaden zwierzak.
Nagle usłyszałam głośny szelest. Dźwięk dobiegał z bardzo bliska. Bez wątpienia zbliżało się jakieś duże zwierzę. A może to ten żałosny kłusownik?
Na chwilę zastygłam w bezruchu z pułapką w rękach. Odwróciłam się powoli.
– O mój dobry Boże – wyszeptałam.
Dziewczynka-ptak stała dwadzieścia kroków ode mnie. To ta sama, co wtedy, pomyślałam. Przyglądała mi się uważnie. Nie, przecież to niemożliwe, żebym ją widziała, powiedziałam sobie w duchu, ale dziewczynka nie znikała. I nie ulegało wątpliwości, że ma skrzydła.
Jej twarz i długie jasne włosy upodabniały ją nieco do Jessiki Dubroff, siedmioletniej dziewczynki-pilota, która zginęła tragicznie przed kilkoma laty, kiedy rozbił się prowadzony przez nią samolot. Obie miały w oczach taką samą siłę ducha i odwagę. Mała nieznajoma wyglądałaby jak najzupełniej normalne dziecko – gdyby nie jej piękne skrzydła.
Trzęsłam się jak galareta. Moje kolana dygotały jak nogi starego stołu kuchennego. To niemożliwe. To jakieś przywidzenie. Weź się w garść, Frannie. Odetchnij głęboko.
Dziewczynka zatrzymała się. Jej biała sukienka, bardziej przypominająca kitel lekarski, była brudna i postrzępiona, a włosy potargane.
Stała w całkowitym bezruchu, nie spuszczając ze mnie oczu. Jak jastrząb. Czy to ja ją znalazłam, czy było odwrotnie? Czy ona mnie śledziła?
Tym razem byłam trzeźwa jak świnia. I świeciło słońce.
To nie jest złudzenie. Ta dziewczynka istniała naprawdę istniała, tak jak ja czy inni ludzie – w pewnym sensie. I stała dwadzieścia kroków ode mnie.
Przez długą chwilę wpatrywałyśmy się w siebie. Miała zielone oczy. Przyglądała mi się nieufnie, ale bez lęku.
– Cześć – powiedziałam łagodnym tonem. – Nie odchodź. Proszę.
Jej oczy powędrowały nieco w dół, ku moim rękom.
Wciąż trzymałam w nich sidła. Paskudne metalowe szczęki połączone z rdzewiejącym łańcuchem. To urządzenie, którego jedynym przeznaczeniem było zadawanie mąk nieszczęsnym zwierzętom, wyglądało okropnie.
Na twarzy dziewczynki odmalował się strach. Odwróciła się i zaczęła iść szybkim krokiem.
Musiała pomyśleć, że ta pułapka należy do mnie! Nic dziwnego, że się przeraziła.
– To nie moje – krzyknęłam do niej. – Zaczekaj. Proszę.
Wypuściłam te przeklęte sidła z rąk i ruszyłam w górę stromej ściany wąwozu za dziewczynką. Szła szybko. Daleko z przodu mignęła mi jej biała sukienka.
Skąd ona się wzięła, na Boga? Czyżby to, co się z nią stało, było wynikiem jakiejś niesamowitej wady genetycznej? A może raczej eksperymentu? Zawsze coś idzie nie po myśli badaczy, przypomniałam sobie słowa Davida.
Wydawało się, że ziemia na złość chce utrudnić mi wspinaczkę. Kamienie usuwały się spod nóg i spadały na dno wąwozu. Powiedziałam sobie, że nie wolno mi biec. Dziewczynka pomyślałaby, że chcę ją schwytać. Mimo to, w końcu zerwałam się do biegu. Nie mogłam jej stracić z oczu.
– Nie zrobię ci krzywdy – krzyknęłam. – Jestem weterynarzem, lekarką.
Ku mojemu zdziwieniu, dziewczynka przyspieszyła kroku. Dlaczego? Dlatego, że powiedziałam jej, iż jestem lekarką? Przedzierałam się przez gęste zarośla tak szybko, jak tylko mogłam, ale wkrótce ślad po małej nieznajomej zaginął.
Ogarnęło mnie głębokie poczucie klęski. Miałam dwie doskonałe okazje, by nawiązać z nią kontakt. A jeśli już więcej jej nie zobaczę? Czy oprócz mnie widział ją ktoś jeszcze?
Wtedy usłyszałam trzask łamanej gałęzi.
Dobiegł znad mojej głowy.
Spojrzałam w górę.
Dziewczynka siedziała na solidnym konarze wysokiego dębu. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście czy dwanaście lat. Znów bacznie mnie obserwowała. Czy miała po temu jakiś powód? Dlaczego? Nie wiadomo skąd przyszedł mi na myśl David. Co mogło go łączyć z tą małą dziewczynką?
– Proszę, nie uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy. Te sidła nie były moje, chciałam je usunąć. Ja też nie znoszę ludzi, którzy zostawiają w lesie takie rzeczy. Jestem Frannie. A jak ty masz na imię?
Nie odpowiedziała. Byłam ciekawa, czy w ogóle potrafi mówić, a jeśli tak, to jak brzmi jej głos. Dziewczynka jednak tylko rozpostarła swoje wspaniałe skrzydła; przypominały skrzydła orła, a może anioła.
Nagle zeskoczyła z gałęzi. To było coś niesamowitego. Wyglądała jak akrobata, najlepszy, jakiego widziałam czy kiedykolwiek zobaczę.
I na moich oczach wzbiła się w powietrze.
Frunęła niczym ptak. Chociaż nie, raczej leciała tak, jak leciałaby mała dziewczynka, czy też każdy człowiek, który potrafiłby to robić. Szybowała w przestworzach.
A moje życie zmieniło się bezpowrotnie.
ROZDZIAŁ 26
Dziewięcioletni Matthew, przyczajony na stromych kamiennych schodach wiodących do jakiegoś lochu, dygotał jak pajac na sprężynie. Drżenie nie opuszczało go, odkąd uciekli z Max ze „Szkoły” i rozłączyli się, by trudniej ich było złapać.
Max, ty pójdziesz w prawo.
Matthew, ty w lewo.
To nasza najlepsza okazja. No, ruszaj!
Któregoś dnia znów się spotkamy.
Matthew był ciekaw, czy rzeczywiście zobaczy jeszcze swoją starszą siostrę. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej; nie widział jej raptem dwa dni, a już za nią tęsknił.
Nigdy dotąd nie rozstawali się na dłużej niż kilka godzin. W „Szkole” rozłąka była dla nich najcięższą z możliwych kar. Wujek Thomas, ten podstępny łajdak, doskonale o tym wiedział. Udawał przyjaciela, ale teraz to właśnie on ich szukał. I chciał ich uśpić.
Matthew musiał zająć myśli czymś innym. Nie mógł leżeć tu, w tej ciemnej, wilgotnej kryjówce i zamartwiać się, że nie ma przy nim Max. Najgorsze, że wszystkie miłe wspomnienia wiązały się właśnie z nią. Owszem, trochę tęsknił do telewizora w świetlicy, i paskudnego żarcia, jakim karmiono ich w „Szkole”, ale tylko dlatego, że umierał z głodu. No i ciepło wspominał panią Beattie, ale ona nie żyła. Prawdopodobnie została zamordowana.
Usiłując poprawić sobie humor, powtórzył w myślach dowcip, głupią zagadkę: Skoro pieniądze nie trzymają się głupca to skąd on je bierze? Tym razem jednak nie zaśmiał się, leżąc z twarzą wciśniętą w ziemię.
Obiecali sobie z Max, że gdzieś, w jakiś sposób się znajdą, i ta myśl dodawała mu sił. Marzył o tym, żeby znowu ujrzeć uśmiech swojej siostry. Brakowało mu nawet jej bezustannej paplaniny, która zazwyczaj tak go irytowała.
Matthew przechylił głowę i wytężył słuch. Gdzieś w pobliżu, przy ziemi rozległ się jakiś dźwięk. Szelest liści? Kroki?
Wiatr w drzewach, nic innego. Chłopiec odetchnął z ulgą. I wtedy…