Uśmiechnęłam się do niej.

Zrozumiałam, o co chodzi. To był żart.

– No, nieźle – skomentowałam. – Dowcipna jesteś.

– Wiem – odparła. – Wszyscy mi to mówią.

Jacy „wszyscy”? Kogo miała na myśli?

Wyciągnęłam rękę.

– Tędy. Prosto, w głąb korytarza.

ROZDZIAŁ 58

Kiedy wchodziłyśmy do jadalni, Kit właśnie niósł herbatę do stołu. Na nasz widok stanął jak wryty, wypuścił dzbanek z ręki, ale zręcznie złapał go tuż nad podłogą. Dobry refleks.

Błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą, jak na agenta FBI przystało. Ostrożnie postawił dzbanek z herbatą na stole i wytarł w spodnie mokre dłonie.

– Cześć – powiedział. – Widzę, że wyjaśniliśmy sobie nasze małe nieporozumienia.

– Może – odparła dziewczynka. – Zobaczymy.

Kitowi dosłownie opadła szczęka z wrażenia. O całe kilkanaście centymetrów.

– Ach, tak. Cóż, miło to słyszeć.

Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że dzika bestia, która jeszcze przed kilkoma godzinami próbowała połamać mu kości i pogryzła go, teraz zaczęła z nim rozmawiać. W dodatku okazała się dowcipna i wygadana. Gdzie nauczyła się mówić i kto wtajemniczył ją w arkana savoir-vivre’u?Skąd ona się wzięła?

– To mój przyjaciel Kit – wyjaśniłam dziewczynce.

– Cześć – rzuciła cicho. – Ty tu gotujesz, zgadza, się?

Kitowi znów z wrażenia opadła szczęka. Skinął głową.

– Tak, to prawda. Robię tu za kuchtę i posługacza.

Odsunęłam jej krzesło.

– Dziękuję – powiedziała i usiadła. No proszę, była grzeczna.

Jakby nigdy nic, poszłam do kuchni. Tam, korzystając z tego, że jestem sama, wzięłam kilka głębokich oddechów, by odzyskać panowanie nad sobą. Zaniosłam do jadalni miskę z sałatką, sztućce, serwetki, talerzyk dla naszego małego gościa.

Bałam się, że lada chwila ręce czy nogi odmówią mi posłuszeństwa. Miałam wilgotne dłonie i czułam się jak rozbitek w kosmosie. Wszystko widziałam tak, jakbym patrzyła przez lunetę. Poza tym, nie było źle.

Próbując zamieszać sałatkę, nie mogłam oderwać oczu od dziewczynki.

– Kit – powiedziałam.

Spojrzał na ranie z niezrozumieniem.

– Tak, Frannie?

– Spaghetti – przypomniałam mu. – Niektórzy z nas umierają z głodu.

– Ach, rzeczywiście. – Potknął się o krzesło, dostawił je z powrotem do stołu i poszedł do kuchni. Zaraz potem wrócił, niosąc w ręku misę pełną parującego makaronu.

Dziewczynka ani na chwilę nie spuszczała z nas oczu. Ja wciąż próbowałam zachowywać się spokojnie, choć serce waliło mi w piersi jak stary szyb naftowy. Czy ona w ogóle nam ufała? Czy nagle zerwie się od stołu? Czy będzie próbowała uciec z domku?

– Mogę wziąć twój talerz? – spytał Kit z niesamowitym spokojem.

Dziewczynka skinęła głową. Kit nałożył jej dużą porcję makaronu, który następnie polał sosem pomidorowym. Po chwili usiadł, obsłużył mnie, a potem siebie.

Dziewczynka patrzyła na niego swoimi idealnie okrągłymi, jasnozielonymi oczami. Czekała na coś. O co jej mogło chodzić? Wsłuchiwaliśmy się bacznie w każde jej słowo. Co powie nam teraz? Jaki sekret wyjawi?

– Proszę bardzo – powiedział Kit i uśmiechnął się olśniewająco. – Jedz.

– Sos? Czy spaghetti? – spytała z kamienną twarzą.

Kit nie zrozumiał żartu, ale my parsknęłyśmy śmiechem. Ta mała nie dość, że była bystra, to jeszcze doskonale potrafiła znaleźć się w towarzystwie. Gdzie się tego nauczyła? Gdzie dorastała? Nie ulegało wątpliwości, że miała już do czynienia z dorosłymi.

Złożyła dłonie na stole i zamknęła oczy.

– Dziękujemy Ci, Panie, za to dobre jedzenie, za to pyszne spaghetti. Amen – wyszeptała.

Łzy pociekły mi z oczu.

ROZDZIAŁ 59

Max huśtała się na starym fotelu bujanym stojącym na ganku, jakby była najzwyklejszą w świecie małą dziewczynką, odpoczywającą w piękny letni dzień.

Na uszach miała słuchawki marki Koss, z których płynęła piosenka Meredith Brooks pod tytułem Bitch. Max zachowywała się spokojnie – a przynajmniej spokojniej niż przedtem. Chciała zaufać tym dwojgu ludziom, Frannie i Kitowi, ale wciąż się bała, była podejrzliwa i chyba trochę świrnięta.

Boisz się swojego cienia, co, Maximum? – drwiła z siebie w duchu.

Wysoki, jasnowłosy mężczyzna – Kit – był w domu i rozmawiał z kimś przez telefon. Ciekawe, z kim, pomyślała Max z niepokojem. Robił naprawdę dobre spaghetti – lepszego w życiu nie jadła – ale nie znaczyło to, że mogła mu powiedzieć to, co wiedziała, zdradzić najgłębsze, najmroczniejsze tajemnice, prawdę, całą prawdę i tylko prawdę o „Szkole”.

Frannie wyszła na spacer. Powiedziała, że wróci za dziesięć minut. Obiecała, że przyniesie jakąś niespodziankę. Zobaczymy. Ciekawe, co to będzie.

Max doskonale wiedziała, że nie wszystkie niespodzianki są miłe. Żeby tylko! Jak dotąd, spotykały ją prawie same przykre niespodzianki.

Chciała, by Frannie i Kit jej pomogli, ale najpierw musiała dowiedzieć się, czy naprawdę są dobrzy i godni zaufania. Była zadowolona z tego, że zdawali się jej ufać. To czyniło sytuację bardziej znośną. Frannie pozwoliła Max wchodzić i wychodzić z domu, kiedy tylko zechce. Ta pani doktor wydawała się całkiem sympatyczna. Zresztą, Kit też.

Drzwi „Szkoły” zawsze były zaryglowane, przypomniała sobie Max. Przeszedł ją dreszcz. Obudziły się tłumione dotąd nieprzyjemne wspomnienia.

Max i Matthew nazywali swój dom szkołą latania. Z dwóch, powodów. Po pierwsze, dlatego, że obydwoje bardzo pragnęli odfrunąć stamtąd w cholerę. Po drugie, dlatego, że w „Szkole” nie wolno im było latać. I stąd wzięła się szkoła latania. Jako protest!

Nikomu nie pozwalano wyjść poza mury „Szkoły”. Za to groziło uśpienie.

A mimo to Max trafiła tutaj i nie została uśpiona. Żyła. I słuchała Meredith Brooks.

Kiedy jeden, jedyny raz strażnicy zapomnieli zamknąć drzwi – nigdy przedtem nie zdarzyło im się żadne, najmniejsze nawet niedopatrzenie – Max i Matthew uciekli. Wzięli skrzydła za pas, jak powiedział, a właściwie zakrzyknął radośnie Matthew.

Max podciągnęła kolana pod brodę. Miała na sobie czarne, elastyczne spodnie Frannie, które bardzo jej się podobały. Obszerna niebieska bluza Kita z napisem FBI też była ładna i wygodna.

W duszy Max zrodziło się niejasne podejrzenie. Niebieska bluza przykrywała jej skrzydła, żeby nie dało się ich rozłożyć i odlecieć.

Z drugiej strony, była czysta i ładnie pachniała, a Max wcale nie miała ochoty na latanie. Przynajmniej nie w tej chwili. Teraz chciała tylko siedzieć w bujanym fotelu, słuchać rock and rolla i jeść ciasteczka czekoladowe, aż zaczną jej wychodzić nosem. Boże – nieograniczona liczba ciastek. Co za pomysł.

Ze słuchawek płynęły kolejne utwory. Max podobał się rytm muzyki rockowej. Zbliżony był do rytmu jej serca. I o to właśnie chodziło, nie?

Pomyślała sobie, że zdradzi Frannie jeden z sekretów „Szkoły”, jeśli jej „niespodzianka” okaże się miła.

Ale tylko jeden.

Może powie jej o Matthew.

A może o Adamie? Albo o nieszczęsnej Ewie? O tej strasznej nocy, kiedy obydwoje zostali uśpieni.

Może Kit i Frannie pomogliby jej odnaleźć Matthew.

Zacisnęła odruchowo pięści. Z trwogą przypomniała sobie, co bezustannie wbijano jej do głowy w „Szkole”: jeśli zacznie mówić, wpadnie w poważne tarapaty.

A oprócz niej, zginąć mogli wszyscy ludzie, z którymi rozmawiała.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: