ROZDZIAŁ 60
Pip pędził przez las, ciągnąc mnie za sobą jak lokomotywa miniaturowego pociągu. Las wypełniał donośny śpiew cykad. Wydawało mi się, że śnią jakiś niezwykły sen, ale to nie był sen, prawda?
– Nie pędź tak, durniu – krzyknęłam, ale Pip puścił moje słowa mimo uszu.
Na plecach niosłam mnóstwo najprzeróżniejszych dupereli – ubrania dla Max, małą czarną torbę, aparat z trzydziestopięciomilimetrowym obiektywem – a Pipowi strasznie się spieszyło do domu.
Smycz wysunęła mi się z ręki i pies wyrwał naprzód, ujadając donośnie.
– Pip! Ty gnojku!
Mała nie mogła go usłyszeć ze słuchawkami na uszach. Rzuciłam plecak na ziemię i zerwałam się do biegu, ale było już za późno. Pip skoczył na nią. Dobry Boże. Czy ona domyśli się, że to tylko mały, rozochocony pies? Że nie trzeba go się bać?
Wtedy doszedł mnie jej śmiech i piskliwe szczekanie skorego do zabawy psiaka; pomyślałam z ulgą, że cudowniejszego dźwięku w życiu nie słyszałam. Przynajmniej tak mi się wydawało w tej chwili.
Kiedy stanęłam u podnóża schodów prowadzących na ganek, zaniepokojony Kit wypadł z drzwi domku. Uśmiechnął się, kiedy się zorientował w sytuacji.
– Czy to jest ta niespodzianka? – spytała dziewczynka, obśliniana przez rozradowanego psa.
– Pip, pamiętaj o dobrych manierach – napomniałem go. – Tak, to on.
– W „Szkole” też są psy. Bandit i Gomer.
Spojrzałam kątem oka na Kita. Ten szczegół należało zapamiętać.
– To Pip – wyjaśniłam. – Miły z niego szczeniak.
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Cześć, Pip – powiedziała.
Wzięła do ręki patyk i Pip oszalał z radości; przypadł do ziemi, zaczął gwałtownie wymachiwać swoim krótkim ogonem i ujadać jak wariat, którym zresztą był. Dziewczynka zamyśliła się na chwilę.
– Jestem Max – odezwała się wreszcie. Po raz pierwszy usłyszeliśmy jej imię. Potem rzuciła patyk. – Pip, aport.
ROZDZIAŁ 61
Musiałam zbadać Max, by sprawdzić, czy nie jest ranna bądź niedożywiona. Nie mogłam się tego doczekać. Serce waliło mi w piersi jak młotem. Wielu lekarzy oddałoby duszę diabłu za samą możliwość obejrzenia tak niezwykłej istoty; zresztą, kto wie, może znaleźli się i tacy, którzy to właśnie uczynili.
Stremowana stanęłam przed drzwiami do pokoju gościnnego. Przed chwilą zastanawialiśmy się z Kitem, czy oddać Max w ręce „władz”, czyli miejscowej policji, a może zawieźć ją na stanowy uniwersytet w Boulder.
– Przecież jestem policjantem – przekonywał Kit. Był zdecydowanie przeciwny oddawaniu Max komukolwiek. – A na razie, nie wiem, komu możemy zaufać. Staram się tego dowiedzieć. Proszę, daj mi jeszcze dzień czy dwa. Chcę sprawdzić parę rzeczy.
Po tych słowach wcale nie poczułam się pewniej, choć sama nie byłam skłonna zaufać miejscowej policji. Obawiałam się, że ta sprawa przerasta prowincjonalnych stróżów prawa. Od samego początku zresztą tak mi się wydawało.
Dlatego Max siedziała za Drzwiami Numer Jeden i czekała, aż ją zbadam. Powiedziała mi, że to dla niej nic nadzwyczajnego – przyzwyczaiła się do regularnych badań.
Ale dla mnie to była wielka chwila.
Kit został w salonie i wydzwaniał po różnych ludziach z całego kraju. Miał ze sobą kilka notatników, wypełnionych informacjami na temat nielegalnie działającej grupy naukowców, która mogła schronić się w pobliżu. Przesłuchał już kilkunastu lekarzy, znających poszczególnych jej członków. Powiedział mi, że to śledztwo przypomina mu próbę przejścia z jednego krańca kraju w drugi siecią ślepych uliczek. Przyznał, że jest sfrustrowany i obawia się tego, co wkrótce może się zdarzyć. Nie mieliśmy pojęcia, w co się pakujemy.
Zapukałam delikatnie do drzwi.
– Proszę – usłyszałam głos Max.
Weszłam do środka, z czarną torbą w ręku, starając się nie okazywać zdenerwowania.
Max odłożyła pismo „People”, które, jak twierdziła, czytywała regularnie i, ponieważ już wcześniej rozmawiałam z nią o badaniu, zaczęła się rozbierać, nim zdążyłam o to poprosić. Jedna myśl wciąż nie dawała mi spokoju: kto badał ją przedtem?
To, co zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach. Byłam podekscytowana, ale też bardziej niespokojna niż zwykle, a nawet nieco wystraszona. Czułam się, jakbym nagle została członkiem Narodowego Komitetu do spraw Bioetyki. Ta mała przejdzie do historii medycyny, pomyślałam. To prawdziwy cud.
Dziewczynka stojąca przede mną nie miała sutków, ani nawet śladu po piersiach. Okazało się, że pod sukienką, którą miała na sobie, kiedy widziałam ją po raz pierwszy, a teraz pod obszerną bluzą Kita krył się tors niemal dwukrotnie pojemniejszy od mojego.
To zrozumiałe, myślałam sobie, przygotowując się do badania. Max musiała nabrać dużej masy mięśniowej, żeby mogła latać. Poza tym, mięśnie odpowiedzialne za lot łączą się zazwyczaj z czymś bardzo solidnym; mógł to być dobrze rozbudowany mostek albo obojczyk w kształcie litery Y. Jak to się stało? Kto ją stworzył – i dlaczego? Aż strach pomyśleć.
Podeszłam do niej.
– Wezmę stetoskop – wyjaśniłam, a ona skinęła głową na znak przyzwolenia.
Miała szerokie ramiona, a mięśnie piersiowe łączyły się z rozbudowanym mostkiem, zwanym grzebieniem. Niesamowite. Kiedy przyłożyłam stetoskop do jej pleców, zrobiła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze z ust.
Dokładnie wiedziała, co należy robić. Była przyzwyczajona do regularnych badań. Kto ją badał? Z jakiego powodu? Czym właściwie była ta „Szkoła”?
– Czy stetoskop nie jest za zimny? – spytałam.
– Nie – odparła. – Ciepły jak grzanka.
Doskonale mówiła jak na dziecko w jej wieku. Potrafiła wyrażać się barwnie i trafnie. Swoje wypowiedzi okraszała humorem i ironią. Była inteligentna. Dlaczego? Jak to się stało? Kto nauczył ją mówić? Kto pokazał, jak należy się zachować w towarzystwie? Jak być uprzejmą i miłą dla innych?
– Mogłabyś zrobić jeszcze jeden głęboki wdech? – spytałam.
Max skinęła głową i spełniła moją prośbę. Była taka posłuszna i grzeczna. Po prostu kochane dziecko.
Kiedy przyłożyłam stetoskop do jej piersi, nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Nie miała charakterystycznych dla ssaków płuc pracujących na zasadzie miechu. Jej płuca były stosunkowo małe, a z tego, co dało się słyszeć, wynikało, że połączone są z pęcherzami powietrznymi, zarówno przednimi, jak i tylnymi. Coś niesamowitego! O samych jej płucach mogłabym napisać książkę.
Nie mogłam być tego stuprocentowo pewna, ale logicznie rozumując dochodziło się do wniosku, że jej kości muszę być pneumatyczne, a także, że wnika w nie część pęcherzy powietrznych.
– Dziękuję, Max. Świetnie.
– W porządku. Rozumiem. Jestem dziwadłem. – Wzruszyła ramionami.
– Nie, po prostu jesteś wyjątkowa.
Odwróciłam ją twarzą do mnie i przyłożyłam stetoskop do jej piersi. Jezu. Serce biło z częstotliwością sześćdziesięciu czterech uderzeń na minutę, ale za to jak. Dosłownie waliło jak młotem.
Max miała serce godne wyczynowca. Było ogromne. Pewnie ważyło parę kilogramów. Zupełnie jak serce dość dużego konia.
Tak wielkie serce mogło pompować dużą ilość krwi. Łańcuch połączonych ze sobą pęcherzy powietrznych wskazywał na to, że powietrze płynęło tylko w jednym kierunku. Duże serce i spora powierzchnia oddychania umożliwiały sprawną przemianę dwutlenku węgla w tlen. To byłam w stanie zrozumieć. Takie rozwiązanie miało sens. Dzięki temu Max mogła bez odpoczynku pokonywać duże odległości, a jej komórki nasycały się tlenem nawet na dużych wysokościach, gdzie powietrze jest bardzo rozrzedzone.
Jakby na zawołanie, Max zaczęła bić skrzydłami.