W drodze powrotnej do domku przez cały czas miał przed oczami Frannie O’Neill, jakby jej wizerunek zapamiętał na zawsze. Błysk w oczach Frannie wskazywał, że cechowało ją poczucie humoru, choć w czasie ich pierwszego spotkania nie mieli możliwości, by żartować. Była o wiele ładniejsza niż się spodziewał. I mogła okazać się zabójczynią.

ROZDZIAŁ 8

Wreszcie nastał wtorkowy poranek.

Anne Hutton czekała z niepokojem na tę chwilę, ale teraz czuła się dobrze, była zadziwiająco spokojna i w pełni gotowa.

Prawdę mówiąc, odwiedziny w klinice zapłodnień in vitro szpitala komunalnego w Boulder zawsze nastrajały ją optymistycznie. Wyglądało na to, że personel pomyślał o wszystkim i zwrócono nawet uwagę na elementy wystroju, aby wpływały pozytywnie na przyszłe matki. Miała wrażenie, że ci ludzie są wspaniali, a jej się poszczęściło.

Ściany w stylowej poczekalni były pomalowane na ciepły żółty kolor i ozdobione białymi ornamentami. Zawsze stały tu świeże kwiaty, a na stolikach leżały najnowsze numery pism, tych najbardziej odpowiednich dla przyszłych matek: „Mirabella”, „AD”, „Town amp; Country”, „Parents”, „Child”.

Członkowie personelu byli doskonale wyszkoleni i zawsze uśmiechnięci. Annie najbardziej lubiła opiekującego się nią lekarza, Johna Brownhilla. Właśnie z nim rozmawiała. Zadawał pytania, jakich należało się spodziewać w czasie badania kobiety w ósmym miesiącu ciąży. Doktor wydawał się ogromnie zainteresowany jej samopoczuciem. Czy miała skurcze, czy zdarzyło się coś niezwykłego?

– Nie, wszystko jest w porządku, odpukać – powiedziała Annie. Uśmiechnęła się, pełna optymizmu, który udzielał się jej od doktora Brownhilla i reszty personelu.

Doktor B. odwzajemnił uśmiech. Uśmiechał się dokładnie tak, jak należało, nie okazując wyższości.

– To wspaniale. Przeprowadzimy parę testów i zdążysz wrócić do domu na kolejny odcinek Rosie.

Choć Annie była w stosunkowo dobrym humorze, zdawała sobie sprawę, że jej sytuacja wciąż jest niepewna. Według doktora Brownhilla, miała za małe łożysko. Dziś on i asystująca mu pielęgniarka, Jilly, zamierzali, wykorzystując urządzenie monitorujące rytm serca płodu, sprawdzić, jak dziecko znosi skurcze. Na myśl o tym badaniu Annie czuła się trochę niepewnie, ale starała się być równie pogodna jak przemiły pan doktor i pielęgniarka.

Jilly wycisnęła przewodzący żel na brzuch pacjentki. Annie uświadomiła sobie, że z myślą o jej wygodzie substancja została podgrzana. O niczym tu nie zapominano. Następnie pielęgniarka bardzo delikatnie położyła dwa szerokie plastykowe paski na brzuchu Annie.

– Wygodnie ci? Możemy coś jeszcze dla ciebie zrobić? – spytał doktor Brownhill.

– Wszystko w porządku. Temperatura żelu jest idealna.

A potem zaczął się koszmar.

– Tętno dziecka spada – powiedział doktor Brownhill łamiącym się głosem. – Sto, dziewięćdziesiąt siedem, dziewięćdziesiąt pięć. – Zwrócił się do Jilly. – Narkoza, natychmiast. Trzymaj się, Annie. Trzymaj się mocno.

Potem wszystko poszło szybko i sprawnie, jak na te niezwykłe okoliczności. Świat rozpłynął się przed oczami Annie. Wkrótce straciła przytomność.

Niecałe czterdzieści minut później, o wiele wcześniej niż się tego spodziewano, doktor John Brownhill osobiście przyniósł nowo narodzone dziecko na oddział wcześniaków. Co prawda z testów przeprowadzonych na sali porodowej wynikało, że chłopiec jest zdrowy, ale trzeba było dmuchać na zimne.

Do krtani dziecka została wprowadzona czysta rurka, a na małą główkę wciśnięto maskę ciśnieniową. Dzięki temu tlen pod niskim ciśnieniem mógł być tłoczony do nie w pełni jeszcze rozwiniętych płuc.

Za pomocą plastykowej rurki włożonej do pępka przeprowadzono analizę krwi.

Do skóry niemowlęcia przyklejono elektroniczny termometr.

Do nosa wprowadzono rurkę, przez którą chłopiec miał być karmiony mlekiem, gdyby się okazało, że nie jest jeszcze w stanie ssać piersi.

Nad dzieckiem Annie Hutton krążył specjalista od intensywnej terapii niemowląt, sprawdzając, czy z małym wszystko w porządku.

– Wszystko gra. Chłopak ma się dobrze, John – powiedział doktorowi Brownhillowi jeden ze specjalistów. – A propos, jego głowa ma czterdzieści jeden centymetrów obwodu. Łebski chłopak, nie ma co.

– I bardzo dobrze.

John Brownhill opuścił oddział dla wcześniaków i wszedł dwa piętra wyżej, gdzie Annie Hutton dochodziła do siebie po cesarskim cięciu.

Dwudziestoczteroletnia matka nie wyglądała tak dobrze, jak jej synek. Kręcone włosy, mokre od potu, wisiały posklejane niczym strąki. Oczy były przygasłe, zamglone. Wyglądała tak, jak każda matka po cesarskim cięciu.

Doktor Brownhill podszedł do jej łóżka. Pochylił się nad nią i przemówił łagodnym, uspokajającym tonem. Nawet wziął pacjentkę za rękę.

– Annie, tak mi przykro. Nie mogliśmy go uratować – wyszeptał. – Straciliśmy twojego chłopczyka.

ROZDZIAŁ 9

Dziecko Annie Hutton zostało przywiezione do „Szkoły” w kilka godzin po narodzinach w klinice w Boulder. Grupa ludzi odzianych w stroje przypominające kombinezony kosmonautów wybiegła na spotkanie ambulansu. Błyskawicznie wniesiono dziecko do środka. Panowała atmosfera niezwykłego podniecenia, ożywienia, niemal radości.

Naczelny lekarz ze „Szkoły” nadzorował badanie i wszystko bacznie obserwował, od czasu do czasu udzielając obszernych wyjaśnień.

Sprawdzono tętno, oddech, kolor skóry, napięcie mięśni oraz odruchy. Wszystko było wręcz idealne.

Następnie chłopiec został zmierzony i zważony. Przeprowadzono badania, by sprawdzić, czy nie ma szmerów w sercu, przekrwienia serca, krwotoku podspojówkowego, żółtaczki, wrodzonego zwichnięcia biodra, złamania obojczyka, plam na skórze, a wreszcie, czy dziecko nie jest bezpłciowe.

Na prawym biodrze widniało znamię. Odnotowano je jako „skazę”.

Większość testów obejmowała koordynację ruchową chłopca, a także jego umiejętność manipulowania otoczeniem. Naczelny lekarz asystował przy każdym z nich, wygłaszając po zakończeniu stosowny komentarz.

– Obwód głowy wynosi czterdzieści jeden centymetrów. Tyle, co u dziecka czteromiesięcznego. Właśnie dlatego konieczne było cesarskie cięcie. Serce również jest większe od normalnego, i bardziej wydajne. Tętno nie sięga setki. To wprost cudowne. Prawdziwy mały mistrz.

– Ale popatrzcie na niego. To jest właśnie najważniejsze. Największa sensacja. On nas słucha i jest skoncentrowany. Widzicie? Popatrzcie na jego oczy. Noworodki nie skupiają wzroku na określonym punkcie i nie potrafią śledzić poruszających się przedmiotów. A on wodzi za nami spojrzeniem. Rozumiecie, co to znaczy?

– Noworodki nie są w stanie zapamiętać przedmiotów, które znikają z ich pola widzenia. A on to potrafi. Nie mam wątpliwości, że nas obserwuje. Spójrzcie na jego oczka. On już ma pamięć. To naprawdę superdziecko!

ROZDZIAŁ 10

Obudziłam się chwytając łapczywie powietrze i szlochając cicho na wspomnienie strasznego, bolesnego snu o moim mężu, Davidzie. Ostatnimi czasy tak właśnie zaczynał się każdy mój dzień.

Tak bardzo mi brakowało Davida. Tęsknota za nim doskwierała mi nieprzerwanie od tamtej nocy, półtora roku temu, kiedy jakiś ćpun zastrzelił go na opustoszałym parkingu w Boulder.

Przed jego śmiercią byliśmy nierozłączni. Jeździliśmy na nartach, i w Kolorado, i w innych zachodnich stanach. W niedziele odwiedzaliśmy klinikę dla imigrantów w Pueblo. Czytaliśmy tak wiele książek, że obydwa nasze domy mogły służyć za biblioteki publiczne. Mieliśmy tylu przyjaciół, że czasem nie wiedzieliśmy, co z nimi zrobić. Byliśmy szczęśliwi i żyliśmy pełnią życia praktycznie w każdej minucie każdego dnia.

Prowadziłam dobrze prosperującą klinikę weterynaryjną. Codziennie wczesnym rankiem robiłam objazd okolicznych farm i rancz, gdzie zajmowałam się końmi oraz innymi dużymi zwierzętami. Poza tym, ludzie z całego okręgu znosili do „Zwierzyńca” swoich małych ulubieńców. Zostałam nawet wybrana „Weterynarzem lat dziewięćdziesiątych” przez „Denver Post”.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: