A teraz wszystko się zmieniło, moje życie zmierzało w niewłaściwym kierunku, a ja nie potrafiłam temu zapobiec. Przez cały czas rozmyślałam o zabójstwie Davida. Bez przerwy zawracałam głowę policjantom z Boulder, aż w końcu kazali mi trzymać się od nich z daleka. Ostatnio rzadko składałam wizyty domowe, choć ludzie z okolicy wciąż przynoszą do szpitala swoje zwierzęta.
Wyskoczyłam z łóżka. Narzuciłam na plecy stary niebieski szlafrok w kratę i założyłam kapcie, które dostałam na Gwiazdkę od dwójki przemiłych dzieciaków jako wyraz wdzięczności za uratowanie ich pieska, mocno zmaltretowanego przez kojota.
Kapcie wyglądały jak łby spanieli. Tępe oczka podniesione ku górze, wystawione różowe języki, klapiaste uszy.
Włączyłam magnetofon i z głośników popłynął charakterystyczny, chrapliwy śpiew Fiony Apple; osiemnastoletnia dziewczyna, pełna cynizmu, złości i twórczego szaleństwa. Lubię takie piosenkarki.
Otworzyłam drzwi mojego „apartamentu” i weszłam do laboratorium. Powitał mnie w nim plakat z maksymą, którą wybrałam na hasło tego miesiąca: „Polowanie na lisy to nieopisany w swoim okrucieństwie pościg za czymś, co jest niejadalne”. – Oscar Wilde.
Wszystko po kolei. Najpierw nasypałam do ekspresu kawy o smaku orzechowo-waniliowym. Kiedy zaczęła się sączyć do kubka, ruszyłam na obchód mojego szpitala.
Frannie O’Neill, oto twoje życie.
Oddział numer jeden to pokój cztery na cztery z umywalką, jednym oknem i dwoma rzędami czystych, schludnych klatek. W tej chwili przebywali tu trzej lokatorzy: dwa psy i dzieląca klatkę z jednym z nich kura.
Pudel znów wyrwał sobie kroplówkę, mimo że założyłam mu obrożę. By mnie zrozumiał, sklęłam go używając wszystkich szesnastu francuskich słów, jakie znałam. Potem włożyłam rurkę na miejsce. Zmierzwiłam kłaki na łbie psiny i wybaczyłam mu.
– Je t’aime – powiedziałam.
Oddział numer dwa to nieco mniejsza kopia oddziału pierwszego, tyle że pozbawiona okien. Tutaj mieszkały te bardziej „egzotyczne” przypadki: królik z zapaleniem płuc, bez szans na wyleczenie; chomik, którego przysłano do mnie pocztą bez żadnego wyjaśnienia.
No i był jeszcze Frank, łabędź, którego moja siostra, Carole, uratowała ze stawu przy torze wyścigowym. Carole uważa się za świętą Teresę dziczy. W tej chwili pojechała na biwak ze swoimi córkami do jednego z parków narodowych. Niewiele brakowało, żebym wybrała się tam z nimi.
Kawa była gotowa. Wlałam jej sobie do kubka, dodałam mleka i cukru. Mmm, mmm, pyszne.
Pip pętał mi się pod nogami. Pip to mały terier, którego znaleźli miejscowi i przynieśli do mnie; prawdopodobnie został porzucony przez właścicieli. Wykonał przede mną taniec na tylnych łapach, świadom, że to lubię. Pocałowałam go i wsypałam do jego miski resztki rice chex, przysmaku dla psów.
– Smaczne?
– Hau.
– Cieszę się.
Wyszłam przed dom. Wtedy właśnie zobaczyłam czarnego jeepa. Facet z katalogu L.L.Bean. Kit Cośtam. Myśliwy znów znalazł się przed moim domem. Stał obok samochodu, ze strzelbą na ramieniu.
W oczy rzuciła mi się bezkształtna masa spoczywająca na klapie silnika.
O Boże, nie! On już coś ustrzelił! Zamordował zwierzę na mojej ziemi. Ten drań! Ten gnojek!
Widziałam już wiele zwierzęcych trucheł w tych lasach, ale nigdy nie na mojej ziemi, mojej prywatnej własności, mojej kryjówce przed szaleństwem tego świata.
– Hej, ty – krzyknęłam. – Hej. Hej, no!
Wściekła, rzuciłam się biegiem przez ganek. Przybysz cofnął się o krok i otworzył drzwi samochodu. Uświadomiłam sobie, że to, co zobaczyłam, nie mogło być zwierzęciem. Kolor się nie zgadzał.
To coś było ciemnoczerwone. Wyglądało na płócienny worek.
Na dźwięk mojego głosu mężczyzna zwrócił się twarzą do mnie. Machnął niedbale ręką i obdarzył mnie tym swoim niesamowitym uśmiechem. Ja w odpowiedzi wbiłam w niego wściekłe spojrzenie, które powinno go spalić na popiół.
– Dzień dobry! – krzyknął. – Boże, ależ tu pięknie. Jak w niebie, prawda?
Przytrzymując poły szlafroka, pochyliłam się i podniosłam „popogrzebówkę”, jak określam „Denver Post”, zawsze pełen złych nowin.
Potem odwróciłam się na pięcie i dziarsko szurając kapciami w kształcie spanieli wmaszerowałam do domu.
ROZDZIAŁ 11
Przede wszystkim należało zachować dyskrecję.
Choć tego popołudnia w Boulder było niesamowicie parno, w cieniu wysokich dumnych sosen otaczających duży i dobrze utrzymany ogródek pod domem doktora Francisa McDonougha panował miły chłód. A jeszcze przyjemniej było w basenie o długości dwudziestu metrów, wypełnionym migocącą w słońcu niebieską wodą, której temperatura sięgała dwudziestu stopni, jak prawie zawsze.
Basen otaczały białe żeliwne meble: duże wygodne otomany, kozetka przykryta kwiecistą narzutą. Wokół stały wazy z sezonowymi kwiatami oraz płócienne parasole.
Frank McDonough pływał w basenie. Choć minęło już niemal dwadzieścia lat od czasów, kiedy brylował w drużynie pływackiej na uniwersytecie w Berkeley, wciąż miał w zwyczaju regularnie sprawdzać swoje możliwości.
Doktor McDonough doskonale się czuł w Boulder. Z jego dużego domu roztaczał się widok na miasto i równiny na wschodzie. McDonough uwielbiał oddychać świeżym, orzeźwiającym powietrzem, zachwycało go czyste niebieskie niebo. Któregoś dnia nawet wybrał się do Narodowego Centrum Badań Atmosfery, by dowiedzieć się, dlaczego tak jest, dlaczego niebo tu jest niebieskie? Przed sześcioma laty przeprowadził się do Boulder z San Francisco i nie zamierzał tam wracać.
Zwłaszcza w tak piękny dzień jak ten, kiedy na tle czystego nieba odcinały się majestatyczne wierzchołki gór Flatiron, a jego żona, Barbara, miała wrócić za niecałą godzinę.
Po jej powrocie pewnie upieką okonia na grillu, otworzą butelkę wina zinfandel, może nawet zaproszą państwa Solie. Albo spróbują oderwać Frannie O’Neill od zwierzaków, którymi się zajmowała w Bear Bluff. Podobnie jak Frank, Frannie w czasie studiów pływała w drużynie uniwersyteckiej i doktor bardzo lubił jej towarzystwo. Poza tym, od tragicznej śmierci Davida martwił się o nią.
Zrobiwszy dziewięćdziesiątą rundkę, Frank McDonough zatrzymał się przy brzegu basenu. Coś poruszyło się przed domem. Przy grillu.
Ktoś tam był.
I to nie sam. Było tam kilku ludzi. Doktor McDonough poczuł w sercu ukłucie strachu. Co się dzieje, do licha?
Frank McDonough wystawił głowę z wody i ściągnął mokre gogle. Czterech mężczyzn ubranych najzwyczajniej w świecie – dżinsy, koszulki, lekkie kurtki – zbliżało się ku niemu szybkim krokiem.
– W czym mogę pomóc, panowie! – krzyknął. Zawsze starał się być miły, wierzyć w dobre zamiary wszystkich ludzi, okazywać wszystkim uprzejmość.
Nieznajomi nie odpowiedzieli. Cholernie to dziwne. Trochę denerwujące. Ciągle szli w stronę basenu. Nagle zerwali się do biegu.
Stojący na brzegu basenu stolik przewrócił się. Świece połamały się, gazety wylądowały na ziemi.
– Hej! Hej! – Patrzył na nich z niedowierzaniem.
Wszyscy czterej tak, jak stali, wskoczyli do basenu.
– Co to ma znaczyć? – McDonough zaczął krzyczeć na intruzów. Nie miał pojęcia, co się dzieje, i ogarnął go strach.
Rzucili się na niego jak stado psów na ofiarę. Złapali go za ręce i nogi, i boleśnie wykręcili. Rozległ się ohydny trzask; Frank miał wrażenie, że złamali mu lewy nadgarstek. Piekielnie go to bolało. Zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z niezwykle silnymi ludźmi, bo on sam nie był wymoczkiem, a mimo to poradzili sobie z nim jak z niesfornym dzieckiem.
– Hej! Hej! – krzyknął znowu, zachłystując się wodą. Odchylili mu głowę do tyłu, tak, że przed oczami miał niekończący się błękit nieba.
Następnie wepchnęli go pod wodę. McDonough próbował złapać choć odrobinę powietrza, ale jego usta wypełniły się chlorowaną wodą. Zakrztusił się.
Trzymali go pod wodą, nie puszczając ani na chwilę. Jego ręce i nogi uwięzione były w potężnym uścisku. Ci ludzie chcieli go utopić. O Boże, to nie miało najmniejszego sensu.