Próbował się szarpać.

Uwolnić się.

Uspokoić.

Frank McDonough usłyszał trzask łamanego karku. Nie był już w stanie dłużej walczyć. Czuł, jak opuszczają go siły, jak wypływa z niego życie.

Szeroko otwartymi oczami widział przed sobą ludzi w przemoczonych ubraniach, stojących w migocącej w słońcu niebieskiej wodzie. Jego płuca wypełniły się wodą. Miał wrażenie, że klatka piersiowa lada chwila rozpadnie się na drobne kawałki; prawdę mówiąc, chciał, by tak się stało. Może wtedy ustałby ten okropny ból.

I w tej chwili doktor Frank McDonough zrozumiał. Prawda była tak oczywista jak to, że zbliża się śmierć.

Chodziło o Tinkerbell i Piotrusia Pana.

Uciekli w trakcie jego dyżuru.

ROZDZIAŁ 12

Wciskając gaz do dechy, drogę z Bear Bluff do Boulder można pokonać w niecałe czterdzieści minut.

Robiłam wszystko, by zachować bystrość umysłu i zapanować nad nerwami, ale zupełnie mi to nie wychodziło. Byłam jak otępiała.

Ciągle miałam przed oczami Franka McDonougha, jakim go znałam od sześciu lat – uśmiechniętego, pełnego życia człowieka. Ostatnimi czasy – a właściwie przez ostatnie czterysta dziewięćdziesiąt trzy dni – rzadko wyjeżdżałam z Bear Bluff. A teraz musiałam pojechać do Boulder.

Frank McDonough nie żył. Powiedziała mi o tym jego żona, Barb, głosem nabrzmiałym od łez. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam znieść tej bolesnej, przerażającej, okropnej myśli.

Najpierw David, a teraz Frank. To wydawało się niemożliwe.

Próbowałam skontaktować się z Gillian, moją najlepszą przyjaciółką, pracującą w szpitalu komunalnym w Boulder. Nie zastałam jej w domu, więc zostawiłam tylko wiadomość na automatycznej sekretarce. Miałam nadzieję, że wyrażałam się w miarę jasno.

Następnie zadzwoniłam na komórkę do mojej siostry, Carole, wypoczywającej pod namiotem ze swoimi córkami. Nie odebrała. Cholera, akurat teraz przydałoby mi się jej towarzystwo.

Już z daleka dało się słyszeć przenikliwe wycie syren wozów policyjnych. Frank i Barb McDonough mieszkają w pobliżu szpitala komunalnego, jako że obydwoje tam pracują. Barb jest pielęgniarką, a Frank naczelnym pediatrą.

Frank był pediatrą. O Boże, Frank nie żyje. Mój przyjaciel, przyjaciel Davida. Jak to się mogło stać?

Syreny policyjne wyły przeraźliwie. Miałam dziwne uczucie, że to mnie wzywają.

Ten dźwięk przywołał mnóstwo złych wspomnień. Przez wiele miesięcy zawracałam głowę policjantom z Boulder w sprawie śmierci Davida. Na Boga, próbowałam sama rozwiązać tę zagadkę. Rozmawiałam z parkingowymi, z lekarzami, którzy tamtego feralnego dnia późno wychodzili ze szpitala.

A teraz powróciły wszystkie bolesne wspomnienia związane z zabójstwem Davida. Nie mogłam tego znieść.

ROZDZIAŁ 13

– Jestem doktor O’Neill – powiedziałam, przeciskając się obok wysokiego, potężnie zbudowanego policjanta, stojącego na dobrze mi znanym, bielonym ganku. – Przyjaciółka Barb i Franka. Pani McDonough zadzwoniła po mnie.

– Ona jest w środku. Może pani wejść – odparł stróż prawa, zdejmując czapkę.

Nawet nie spojrzałam na dom ani ukochany ogród skalny Franka. Zamiast zielonego trawnika, przed domem rosły setki małych, kolorowych roślin, które nie wymagały częstego podlewania. Frank uważał, że trzeba oszczędzać wodę. Taki już był. Zawsze myślał o innych, planował naprzód.

Nie mogłam przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Frank i Barb McDonoughowie byli naszymi najbliższymi przyjaciółmi, kiedy David pracował w szpitalu. Na wieść o jego śmierci natychmiast przyjechali do mnie. Barb, Carole i Gillian Puris siedziały wtedy ze mną przez całą noc. A teraz, w podobnych okolicznościach, to ja przybyłam do Boulder.

Kiedy weszłam na schody, jakaś kobieta wypadła z drzwi domu. Nie była to Barb McDonough.

– O Boże, Gillian – szepnęłam.

Gillian jest moją najlepszą przyjaciółką. Padłyśmy sobie w ramiona. Wtulone w siebie, rozpłakałyśmy się, usiłując jakoś pogodzić się z tą tragedią. Jak to dobrze, że Gillian też tu była.

– Jak on mógł się utopić? – wymamrotałam.

– Nie wiem, Frannie, nie wiem, jak to się stało. Miał skręcony kark. Pewnie próbował wskoczyć do płytkiej wody. Dobrze się czujesz? Nie, oczywiście, że nie. Tak jak biedna Barb. To takie straszne.

I rozszlochałyśmy się w swoich objęciach.

Gillian jest pracownikiem badawczym w szpitalu komunalnym w Boulder i wspaniałym człowiekiem. Jako prawdziwy geniusz, może sobie pozwolić na zachowanie godne buntownika bez powodu i ciągle wojuje ze szpitalnymi urzędasami, szakalami i osłami z administracji. Poza tym jest wdową i ma małego synka, Michaela, którego po prostu ubóstwiam.

Gillian miała na sobie szpitalne ciuchy i kitel, z przypiętą plakietką z nazwiskiem. Przyszła prosto z pracy. To musiał być dla niej długi, straszny dzień. Jak dla nas wszystkich.

– Muszę zobaczyć się z Barb – powiedziałam. – Gdzie ona jest, Gil?

– Chodź, zaprowadzę cię do niej. Trzymaj się mnie.

Weszłam za Gillian do dobrze mi znanego domu, w którym teraz było mroczno i cicho jak nigdy. Barb siedziała w kuchni razem z Gildą Haranzo. Gilda jest pielęgniarką na oddziale pediatrii w szpitalu. Należy do naszego grona.

– Och, Barb, tak mi przykro. Tak mi przykro – wyszeptałam. W takich chwilach trudno znaleźć odpowiednie słowa.

Padłyśmy sobie w objęcia.

– Wiesz, kiedy David odszedł, nie rozumiałam tego, co czułaś. Naprawdę nie rozumiałam. – Barb szlochała, wtulona w moją pierś. – Powinnam wtedy bardziej ci pomóc.

– Byłaś dla mnie wspaniała. Kocham cię. Bardzo cię kocham. – Mówiłam szczerą prawdę. Czułam się, jakbym to ja straciła najbliższą mi osobę.

Potem zaczęłyśmy się ściskać i pocieszać, jak najlepiej potrafiłyśmy. Wydawało się, że jeszcze nie tak dawno wszystkie miałyśmy mężów i spotykałyśmy się na grillach, imprezach dobroczynnych, pluskałyśmy się wesoło w basenie, czy po prostu rozmawiałyśmy godzinami.

Barb wreszcie oderwała się od nas i otworzyła kredens nad zlewem. Stamtąd wyciągnęła butelkę crown royal i nalała whisky do czterech dużych szklanek.

Wyjrzałam przez okno. W ogródku, wokół basenu stało kilku ludzi ze szpitala komunalnego w Boulder. Był tam Rich Pollett, główny radca prawny szpitala, a zarazem bliski przyjaciel Franka, z którym często jeździł na ryby.

Potem zauważyłam Henricha Kronera, dyrektora szpitala. Przyjaciele mówili na niego „Rick”. Henrich był snobem i uważał, że jego ograniczone horyzonty umysłowe czyniły go kimś niezwykłym; nie zdawał sobie sprawy, że było wręcz przeciwnie. Zdziwiłam się nieco na jego widok; pewnie zjawił się tu tylko dlatego, że dom państwa McDonough znajdował się blisko szpitala. Z drugiej strony, wszyscy bardzo lubili Franka.

Nagle w mojej pamięci odżyło wspomnienie, które jak nóż przeszyło mi serce. Kilka lat temu wybraliśmy się z Davidem, z Frankiem i Barbarą na spływ tratwą po spienionej rzece. Na koniec poszliśmy popływać. Frank doskonale czuł się w wodzie.

Jak to możliwe, by utopił się w basenie?

Jak to możliwe, by i Frank, i David, już nie żyli?

Sącząc orzeźwiającą whisky bezskutecznie usiłowałam znaleźć odpowiedzi na te pytania. Czułam się jak wirujący bąk, który nie może się zatrzymać. Wypiłam następnego drinka, potem jeszcze jednego, aż wreszcie popadłam w stan całkowitego odrętwienia.

Gillian zdawała się niepokoić o mnie w równym stopniu, co o Barbarę. Opiekowała się mną od śmierci Davida, a zwłaszcza od czasu, kiedy zaczęłam prowadzić moje prywatne śledztwo. Zupełnie jakbym była jej adoptowanym dzieckiem. Gillian zawsze przypominała mi Emmę Thompson, jak ją sobie wyobrażałam – inteligentna, ale wrażliwa, rozważna, a do tego zabawna.

– Przenocuj dzisiaj u mnie. Proszę, Frannie – powiedziała z błagalną miną. – Napalę w kominku. Będziemy rozmawiać, dopóki nie padniemy.

– Co nastąpiłoby błyskawicznie. Gil, nie mogę. – Potrząsnęłam głową. – Rano mają mi przywieźć rannego owczarka collie. A „Zwierzyniec” pęka już w szwach.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: