O pierwszej po południu nadal czekałam na telefon od Komandosa i właśnie pomyślałam, że chętnie zjadłabym lunch, kiedy drzwi od garażu Hannibala otworzyły się i wyjechał z niego zielony jaguar.

Niech to szlag, dom wcale nie był pusty!

Drzwi się zamknęły, jaguar skręcił i pojechał w przeciwną stronę, w kierunku autostrady. Trudno powiedzieć, kto siedział za kierownicą^ ale założę się, że był to Hanni-bal. Włączyłam silnik i popędziłam za nim, namierzając go, jak opuszczał wyjazd na autostradę. Zostałam tak daleko w tyle, jak tylko mogłam, żeby nie stracić go z pola widzenia.

Minęliśmy centrum miasta, jadąc na południe, a potem w kierunku wschodnim, na autostradę międzystano-wą. W Monmouth konie jeszcze nie biegały, a „Wielka Przygoda” była nadal zamknięta. W znacznym stopniu skracało to drogę do Deal.

Bob traktował moje podniecenie ze stoickim spokojem, pochrapując na tylnym siedzeniu. Nie mogłam tego samego powiedzieć o sobie. Nie zajmowałam się na co dzień tropieniem mafiosów. Chociaż z formalnego punktu widzenia Hannibal Ramos nie był członkiem mafii. Nie miałam co do tego całkowitej pewności, ale w moim rozumieniu mafia opierała się na innych układach niż kartel handlarzy bronią.

Przy Parkway Hannibal zjechał na drogę numer 195, przejechał dwa wyjazdy w kierunku północnym, potem zawrócił w stronę Asbury Park, gdzie skręcił w lewo na Ocean Avenue i ruszył w kierunku Deal. Deal to miasteczko nad oceanem, w którym ogrodnicy próbują hodować trawę w niesprzyjającym temu powietrzu, przesyconym solą, niańki przyjeżdżają do pracy z pobliskiego Long Branch, a wartość nieruchomości przewyższa średnią krajową. Domy są ogromne i nierzadko prowadzą do nich zamykane bramy. Mieszkają tu przeważnie chirurdzy plastyczni i handlarze dywanów. Jedynym pamiętnym wydarzeniem, które miało miejsce w Deal, było zastrzelenie gangstera Benny’ego Raguchiego, zwanego Rybą, w motelu „Morska Bryza” w 1982 roku.

Hannibal był o dwa samochody przede mną. Zwolnił i włączył prawy kierunkowskaz, chcąc skręcić do obwarowanego murem domu, do którego prowadziła brama wjazdowa. Dom stał na wydmie, więc drugie piętro i dach były widoczne z ulicy, a resztę posiadłości zasłaniał mur z różowych kamieni. Brama była gustowna, kute żelazo, z wolutami. Alexander Ramos, międzynarodowy handlarz bronią i słynny macho, mieszka w różowym domu, otoczonym różowym murem. Trudno to sobie wyobrazić. W Burg to byłoby nie do pomyślenia. Mieszkanie w różowym domu w Burg zostałoby potraktowane na równi z kastracją.

Zapewne różowe kamyczki miały charakter bardzo śródziemnomorski. I zapewne w lecie, kiedy rolety były odsłonięte, meble wystawione na werandę, a upalne słońce zalewało wybrzeże Jersey, dom ożywiał się. W marcu jednak wyglądał tak, jakby czekał na prozac, który mu doda energii. Blady, zimny i otępiały.

Przejeżdżając koło domu, rzuciłam okiem na człowieka, który wysiadał z jaguara. Sylwetka i kolor włosów takie same, jak u Hannibala, więc to musiał być on. Oczywiście pod warunkiem, że to Hannibal widział mnie znowu na drzewie, a potem obserwując mnie z ulicy, że to nie jego sąsiad przemknął podwórkami i jechał jaguarem do Deal tylko po to, żeby się mnie pozbyć.

· Co o tym sądzisz? – zapytałam Boba.

Bob otworzył jedno oko, zerknął na mnie bezmyślnie i znowu zasnął.

Byłam takiego samego zdania.

Pojechałam kilkaset metrów wzdłuż Ocean Avenue, zawróciłam i jeszcze raz przejechałam koło różowego domu. Zatrzymałam się za rogiem, tak żeby nie było mnie widać.

Schowałam włosy pod czapkę z daszkiem z wizerunkiem zespołu Metallica, włożyłam ciemne okulary, wzięłam Boba na smycz i ruszyłam w kierunku twierdzy Ra-mosa. Deal to cywilizowane miasteczko ze staroświeckimi chodnikami z cementu, które zostały zaprojektowane z myślą o nianiach i wózkach dla dzieci. Świetnie nadawały się dla szpiegów, którzy udawali ludzi wyprowadzających psy na spacer.

Byłam jakieś sto metrów od bramy wjazdowej, kiedy podjechał czarny cadillac. Brama otworzyła się i samochód wjechał do środka. Z przodu siedziało dwóch mężczyzn. Tylne szyby były zaciemnione. Szarpnęłam za smycz Boba i pozwoliłam mu trochę powęszyć. Cadillac zatrzymał się przed wejściem w kształcie portyku i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Jeden z nich poszedł wyjąć rzeczy z bagażnika. Drugi otworzył tylne drzwi dla pasażera. Pasażer wyglądał na sześćdziesiątkę. Średniego wzrostu. Szczupły. Ubrany w sportową kurtkę i półbuty. Kręcone szpakowate włosy. Ze sposobu, w jaki wszyscy koło niego skakali, wywnioskowałam, że to Alexander Ramos. Zapewne przyleciał na pogrzeb syna. Hannibal wyszedł, żeby przywitać się ze staruszkiem. Młodsza, szczuplejsza wersja Hannibala pojawiła się w drzwiach, ale nie zeszła po schodach. Ulysses, średni syn, pomyślałam.

Żaden z nich nie wyglądał na szczególnie ucieszonego tym zjazdem rodzinnym. Biorąc pod uwagę okoliczności, wydawało się to zrozumiałe. Hannibal powiedział coś do staruszka. Staruszek wyprostował się i zdzielił go przez łeb. To nie było silne uderzenie. Nie takie, które ma na celu nokaut przeciwnika. To było raczej stwierdzenie. Głupiec.

Jednak odruchowo się wzdrygnęłam. Nawet z tej odległości dostrzegłam, że Hannibal zacisnął zęby.

rozdział 6

Przez całą drogę do domu jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Czy ojciec opłakujący śmierć syna przywitałby się ze swoim pierworodnym, waląc go w łeb?

· Hej, co ty wiesz? – powiedziałam do Boba. – Może startują w konkursie na najbardziej patologiczną rodzinę roku.

Mówiąc prawdę, to miłe odkryć, że istnieje rodzina, która jest bardziej patologiczna niż moja własna. Zresztą moja rodzina nie jest aż tak pokręcona, oczywiście według standardów panujących w Jersey.

Kiedy dojechałam do Hamilton, zatrzymałam się przy sklepie Rite’a, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do mamy.

· Jestem pod sklepem mięsnym – powiedziałam. -Chcę zrobić pieczeń rzymską. Co mam kupić?

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, a ja już wyobraziłam sobie matkę, która właśnie się przeżegnała i zastanawia się, co mogło sprawić, że jej córka chce zrobić pieczeń rzymską, łudząc się nadzieją, że chodzi o mężczyznę.

· Pieczeń rzymską – powiedziała w końcu.

· To dla babci – wyjaśniłam jej. – Miała ochotę na pieczeń rzymską.

· Oczywiście – ucieszyła się moja matka. – O czym ja myślałam?

Kiedy wróciłam do domu, znowu zadzwoniłam do matki.

· W porządku, jestem już w domu – powiedziałam. -Co się teraz z tym robi?

· Mieszasz wszystko, wkładasz do brytfanki i wstawiasz na godzinę do piekarnika nagrzanego do stu osiemdziesięciu stopni.

· Nic nie mówiłaś o żadnej brytfance, kiedy byłam w sklepie – zajęczałam.

· Nie masz brytfanki?

· Oczywiście, że mam brytfankę. Chciałam tylko powiedzieć, że… Nieważne.

· Powodzenia – powiedziała mama. Bob siedział na środku kuchni, próbując to wszystko zrozumieć.

· Nie mam brytfanki – pożaliłam się Bobowi. – Ale przecież nie możemy pozwolić, żeby taki drobiazg nam przeszkodził, prawda?

Wrzuciłam do miski mielone mięso i resztę składników niezbędnych do przyrządzenia pieczeni rzymskiej. Dodałam jajko i obserwowałam, jak rozpływa się po powierzchni. Zamieszałam wszystko łyżką.

· Rany boskie – poskarżyłam się Bobowi.

Bob pomachał ogonem. Wyglądało na to, że jest żarłokiem. Znów zamieszałam masę łyżką, ale jajko nie chciało się z nią połączyć. Wzięłam głęboki oddech i zanurzyłam w mięsie obie dłonie. Po kilku minutach ręcznego mieszania wszystkie składniki połączyły się w jednolitą masę. Ulepiłam z niej bałwana. Potem Humpty Dumpty’ego. Następnie wszystko wyrównałam. Masa bardzo przypominała to, co zostawiłam na parkingu przy McDonaldzie. W końcu uformowałam z niej dwie kule.

Na deser kupiłam mrożony placek z kremem bananowym, przełożyłam ciasto z aluminiowej tacki na talerz, a tackę wykorzystałam jako brytfankę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: