– Ale bursztyn szedł i tu się zaczepiał…
– A jakoś nie trafiają – wytknął przekornie Waldemar.
– A pod Gdańskiem trafili. Ile to tam się tego namarnowało! A tu to jak na brzegu, w jednym miejscu kupa, a w drugim, trzy metry dalej, nic. A oni kopią jak raz o te trzy metry. I tylko dziki płoszą.
Z lekką irytacją pomyślałam, że nie tylko dziki płoszą, także mnie denerwują, ale nie powiedziałam tego. Do kuchni przyszedł ten mój i zaczęło się robić ciasno. Skarcił mnie, że tu siedzę i zwiększam tłok, i włączył się w pogawędkę.
– Nie docenia się właściwości leczniczych bursztynu – oznajmił z wyraźną naganą. – Bursztyn przywraca równowagę ładunków elektrycznych w organizmie człowieka. Stąd, miedzy innymi, działanie przeciwbólowe.
– A pewnie – przyświadczył natychmiast dziadek. – Nalewka na spirytusie, pięć deka na pół litra…
– Pół litra jak kto wypije, to też mu odejdzie – wtrącił złośliwie Waldemar.
– Głupoty gadasz. Na reumatyzm, na ten przykład, to lepsze niż spirytus na mrówkach. A i pić można, po troszeczku, i w środku też dobrze robi.
– Usuwa zmęczenie mięśni – pouczył ten mój, bo pouczanie wszelkie uwielbiał. – Rozluźnia i uspokaja. Rozgrzewa. Bursztyn zamiast środków chemicznych, tego się właśnie nie docenia. Surowy bursztyn, nie szlifowany, razem z tą warstwą utlenioną, noszony na gołym ciele, ma liczne właściwości lecznicze, niedokładnie jeszcze zbadane. Nie zaszkodził dotychczas nikomu, a wielu osobom pomógł. Nie wie się o tym.
– Jak kto – zauważył dziadek z naciskiem.
– Ogólnie się nie wie. Głupotę stanowi brak informacji, brak reklamy. To nie jest tylko produkt ozdobny, dekoracja, to jest lekarstwo. Gdyby to ktoś wreszcie potraktował poważnie… A znajduje się tylko w naszym rejonie geograficznym, w pasie przybrzeżnym i nigdzie więcej na świecie.
Zgadzałam się w pełni z jego poglądami na tę kwestię i od razu cholera mnie wzięła, że on to wszystko wie i nic nie robi. Powinno się, trzeba, świetnie, skoro trzeba, to trzeba. Rozgłośmy, rozreklamujmy! Nie siedźmy tak na tyłkach, jak zmurszałe pnie, i nie mówmy tego wyłącznie do siebie nawzajem, bo nie musimy się przekonywać, to nie my akurat, ja, Waldemar, dziadek, stanowimy tę nieuświadomioną część społeczeństwa, a może nawet licznych społeczeństw. Walmy wiedzą o bursztynie w Europę i Amerykę, a jakby się dało, to nawet w Chiny! No, Ameryka jeszcze może ma jakie takie pojecie, bo tam polonia…
Wywijał mi ten numer ustawicznie. Informował mnie, że jesteśmy, potencjalnie, nieziemsko bogatym krajem. Mamy jedno z pierwszych miejsc na świecie w produkcji miedzi i siarki, piąte w produkcji srebra, rolnictwem możemy wyżywić pół Europy, nasz węgiel koksujący bije wszelkie rekordy, bursztynu nie ma nikt poza nami, może jeszcze Związek Radziecki, bo ten pas do nich sięga, a oprócz tego mają kopany, ale u nas lepiej, moglibyśmy płynąć mlekiem i miodem, i co? I chała denna, bo rządzi jakieś przerażające tępadło, zwane Biurem Politycznym partii…
Biuro Polityczne budziło moje duże namiętności. Zastanawiałam się chwilami, czy nie dałoby się nielegalnie skombinować długiej broni palnej i zasadzić się gdzieś, gdzie oni będą rządkiem wychodzili. Warszawski biały dom…? Trafiłabym, przysięgam Bogu, umiem strzelać…
Coś mi się od tego robiło zawsze, a przy bursztynie w szczególności.
Jak zwykle w chwilach emocji zamyśliłam się i straciłam świat z oczu i uszu. Oprzytomniałam, żeby usłyszeć ciąg dalszy. W kuchni była już także Jadwiga, której udało się położyć Mieszka spać.
– A te pół kilo, które sprzedali, to głowę dam, że Floriana utopiło – mówił Waldemar z rozdrażnieniem. – Bo skąd się wzięło? Baltazar tak półgębkiem potwierdził, że było. Już ja mam rozeznanie, do nikogo z tym nie pójdę, ale to całe ich śledztwo to można pod pociąg towarowy podłożyć. Na żonę zwalają, że wymyśliła sobie kradzież, ale ona też się połapała, że lepiej siedzieć cicho, i odczepiła się od złodzieja, pewnie coś tam po Florianie znalazła i teraz woli, żeby jej nigdzie nikt nosa nie wtykał. Lepiej stracić trochę niż wszystko. A jakby się jeszcze okazało, że było odwrotnie, i to Florian chciał komuś wyrwać taki kawał, pobili się…
– Pewno by jeszcze i ją zamknęli – podsunął dziadek.
– Orzekając przepadek mienia – dołożył ten mój.
– A mnie się ten cały Baltazar nie podobał i nie podoba – oznajmiła stanowczo Jadwiga. – Niech sobie płaci, ile chce, jakiś on taki… do wszystkiego zdolny. Ja bym go więcej do domu nie wpuściła.
– Jak mu się patrzy na ręce, to nic złego nie robi – pocieszył ją Waldemar.
– Skoro pan twierdzi, że sprzedano dużą bryłę, to mógł istnieć motyw – rzekł znów ten mój. – Wiadomo kto ją sprzedał?
– Nawet nie wiadomo kto kupił. Możliwe, że właśnie Baltazar, ale za skarby się nie przyzna, żeby go nie ciągali. Tak na nosa, to wydaje mi się, że on.
– A skąd wiadomo na pewno, że taka buła została sprzedana? – spytałam z lekką irytacją. – Widział ją kto?
– Pewno nikt – mruknęła Jadwiga. – Od plotek wszystko rośnie…
– Plastyk mówi, że widział i tak naprawdę od niego to wiem – przyznał się nagle Waldemar. – Zaraz następnego dnia tak się o tym jąkał. Zły był okropnie, powiadał, że koło nosa mu bogactwo przeszło…
Plastyk niewątpliwie miał jakieś imię i nazwisko, ale zorientowałam się już, że tu określa się go mianem plastyka i cześć. Taki, co kupował dla siebie i sam z tego coś robił, był tylko jeden. Pomyłka co do osoby nie wchodziła w rachubę.
– …a kto sprzedawał, nie wiadomo – ciągnął Waldemar. – Właściciel mógł dać do ręki komu innemu, żeby mu to załatwił, albo zełgać, że nie jego. Plastyk nie chciał powiedzieć.
– Milicja tego nie zbadała?
– A kto ich tam wie, co zbadali, i tak od nikogo prawdy nie usłyszą. A nawet jeśli, nam nie powiedzą.
– Milicja bardzo ostrożnie musi wszystkich wypytywać, bo tylko z zeznań ludzkich może coś wyniknąć – powiadomił nas wymarzeniec. – O śladach nie ma co nawet marzyć, ale ludzie zawsze gadają.
W tym momencie odgadłam nagle, gdzie był i co robił w tej Krynicy. W tamtej stronie, blisko poczty, znajdowała się komenda MO, oczywiście, do nich poleciał, często miewał z glinami jakieś nietypowe konszachty. Ukrył to przede mną, żeby nie wyjawiać źródła swojej wiedzy, niech ja sobie wyobrażam, że jest taki genialny sam z siebie, nadprzyrodzone właściwości kwitną i owocują w jego umyśle. Dedukcje snuje, wszystkie trafne…
Rozzłościło mnie to od razu, ale miałam jeszcze dość rozumu, żeby nic na ten temat nie powiedzieć. W końcu zawsze istniała możliwość, że mu coś napaskudzę. Postanowiłam go przycisnąć w cztery oczy, po czym na nowo wróciłam do rzeczywistości.
– …przenoszą się na inne miejsce, teraz bliżej nas – wyjaśniał Waldemar i zrozumiałam, że mówi o geologach. – Co i raz to gdzie indziej wiercą, a zaczęli od granicy. Może wreszcie co znajdą.
– W dziczych dołach powinni – pouczył dziadek.
– Tam dostępu nie ma…
Rzeczywiście, teraz dopiero uświadomiłam sobie, że w czasie tego pobytu jakoś ich nie spotykałam na plaży, widocznie przenoszenie wymagało więcej pracy, zajmowało czas do zmroku i nie mogli sobie pozwalać na niewinne rozrywki. Albo siły im brakło. Bliżej nas, to jeszcze gorzej dla mnie, jak skończą, będą się pętać tutaj, koło portu i naszego przejścia. No, może jeszcze nie zaczną zaraz…
Wróciliśmy na górę i zrealizowałam swój zamiar, wypomniałam mu tę milicję. Nawet się nie wypierał, zwrócił mi tylko uwagę, że przy poufnych pogawędkach ja jestem potrzebna jak dziura w moście. Inaczej się rozmawia w cztery oczy, a inaczej w obecności osoby całkowicie postronnej. W pełni świadoma tego faktu, zamknęłam gębę i przestałam się czepiać. Zażądałam relacji z wizyty, ale nic mi z tego nie przyszło, bo zaproponował, żebym sama zaczęła dedukować i wyciągać wnioski. Propozycji pozwoliłam sobie nie przyjąć. Jedyny wniosek, jaki wyciągnęłam, to ten, że gliny są tak samo mądre jak my, zwyczajni świadkowie. I tak zresztą bardziej absorbował mnie bursztyn.