Rozdział 3

Spośród wszystkich obowiązków detektywa wydziału zabójstw bostońskiej policji Rizzoli najbardziej nie lubiła wizyt w skromnym, nierzucającym się w oczy budynku przy Albany Street. Mimo iż podejrzewała, że nie jest bardziej wrażliwa od swoich kolegów, nie znosiła myśli, że mogłaby okazać jakąkolwiek niedoskonałość.

Mężczyźni zbyt dobrze wyczuwają słabość psychiczną, więc koledzy niewątpliwie próbowaliby atakować jej czułe punkty swoimi niewybrednymi kawałami i przytykami. Nauczyła się zachowywać stoicki spokój, oglądać bez zmrużenia oka najgorsze widoki na stole w prosektorium. Nikt nie podejrzewał, ile nerwów kosztowało ją pozornie nonszalanckie wejście do tego budynku.

Jane Rizzoli, jędza z jajami.

Ale dziś, siedząc w swoim samochodzie zaparkowanym na tyłach Urzędu Lekarza Sądowego, nie miała poczucia, że się nie boi, ani że ma jaja.

Ostatniej nocy źle spała.

Pierwszy raz od wielu tygodni przyśnił jej się Warren Hoyt. Obudziła się zlana potem, czując w rękach ból od starych ran. Spojrzała na blizny na dłoniach i nagle zapragnęła zapalić silnik i odjechać, zrobić cokolwiek, byle uniknąć czekającej ją w tym budynku próby. Nie miała obowiązku przyjechać tutaj, zabójstwo popełniono w Newton, ale duma nie pozwalała jej się wycofać: Jane Rizzoli nigdy nie była tchórzem.

Wysiadła z samochodu, zatrzasnęła z głośnym hukiem drzwi i weszła do budynku. Przybyła do prosektorium jako ostatnia. Przebywające w niej trzy osoby skinęły jej głowami na znak powitania. Korsak miał na sobie obszerny fartuch chirurgiczny i bufiasty, papierowy czepiec. Wyglądał jak cierpiąca na nadwagę gospodyni domowa z siatką na włosach.

– Rozmawialiście o czymś? – zapytała, również wkładając fartuch dla ochrony ubrania przed przypadkowym opryskaniem.

– Trochę, o taśmie użytej do skrępowania.

Sekcję robiła doktor Maura Isles.

Gdy przed rokiem otrzymała funkcję lekarza sądowego stanu Massachusetts, policjanci z wydziału zabójstw nadali jej przydomek „Królowa Trupów”. Za namową doktora Tierneya porzuciła prominentne stanowisko wykładowcy na wydziale medycyny uniwersytetu w San Francisco i przeprowadziła się do Bostonu. Wkrótce lokalna prasa również zaczęła używać tego samego przydomku.

Na swoje pierwsze wystąpienie w sądzie w charakterze biegłego, reprezentującego Urząd Lekarza Sądowego, przybyła ubrana w gotycką czerń.

Kamery telewizyjne śledziły jej królewską sylwetkę, kiedy wstępowała po schodach do budynku sądu, pokazując w zbliżeniach jej trupio bladą twarz, przeciętą kreską krwistoczerwonej szminki na ustach, sięgające ramion kruczoczarne włosy, z równą linią grzywki nad brwiami, i minę wyrażającą zimną obojętność.

W trakcie zeznawania nic nie było w stanie wytrącić jej z równowagi. Adwokat próbował umizgów, pochlebstw, w końcu z rozpaczy próbował ją zastraszyć, lecz doktor Isles, uśmiechając się jak Mona Lisa, odpowiadała z niezachwianą logiką na wszystkie pytania. Obrońcy bali się jej jak ognia, za to media ją uwielbiały.

Jeśli chodzi o gliniarzy z wydziału zabójstw, kobieta spędzająca cały czas w towarzystwie zwłok w tym samym stopniu straszyła ich i fascynowała.

Doktor Isles przeprowadzała sekcję z charakterystycznym dla niej niezaangażowaniem emocjonalnym. Jej asystent, Yoshima, spokojnie rozkładał instrumenty i ustawiał światła. Był równie rzeczowy jak ona. Oboje patrzyli na zwłoki doktora Veagera chłodnym wzrokiem naukowców.

Stężenie pośmiertne w ciągu nocy ustąpiło, doktor Veager leżał teraz płasko na stole. Taśma klejąca została poprzecinana, zdjęto z niego bokserki i zmyto krew z przeważającej części skóry. Ramiona miał ułożone z boków, wzdłuż tułowia.

Jego dłonie wyglądały jakby nałożono na nie kolorowe rękawiczki; na skutek ciasnych więzów i pośmiertnej sinicy były spuchnięte i fioletowe. Wszyscy jednak patrzyli przede wszystkim na poprzeczną ranę na gardle.

– Coup de grace – powiedziała doktor Isles.

Zmierzyła linijką długość rany.

– Czternaście centymetrów.

– Nie wygląda na głęboką – zauważył Korsak.

– Dlatego że cięcie zostało wykonane wzdłuż linii Langera.

Napięcie skóry ściąga z powrotem krawędzie, tak że rana prawie nie jest rozwarta. Jest głębsza, niż się wydaje.

– Szpatułka do języka? – zapytał Yoshima.

– Dziękuję.

– Doktor Isles wzięła od niego drewnianą szpatułkę i ostrożnie wsunęła jej zaokrąglony koniec do rany, mrucząc pod nosem: – Ho, ho, nieźle…

– Co, do diabła? – rzucił Korsak.

– Zmierzyłam głębokość rany. Prawie pięć centymetrów. – Doktor Isles wzięła powiększalnik i zajrzała w głąb czerwonej czeluści rany.

– Lewa tętnica szyjna i lewa żyła szyjna są przecięte. Również nadcięta jest tchawica.

Poziom przecięcia tchawicy tuż poniżej chrząstki tarczowatej wskazuje na to, że szyja przed przecięciem została napięta.

Podniosła wzrok na oboje detektywów.

– Wasz nieznany sprawca odciągnął głowę ofiary do tyłu, a potem wykonał dokładnie zaplanowane cięcie.

– To była zwykła egzekucja – stwierdził Korsak.

Rizzoli przypomniała sobie jarzące się w świetle promieni ultrafioletowych włosy przylepione do spryskanej krwią ściany. Włosy doktora Veagera, wyrwane z jego czaszki w chwili, gdy ostrze przecinało mu szyję.

– Jakie to było ostrze? – spytała.

Zamiast odpowiedzieć, doktor Isles zwróciła się do Yoshimy: – Skocz.

– Tam leży.

Uciąłem już odpowiednie pasy.

– Ja ściągnę brzegi, a ty je skleisz.

Korsak zachichotał.

– Macie zamiar skleić go na nowo?

Isles spojrzała nań z politowaniem.

– Wolałbyś super glue?

– Chcecie przylepcem podtrzymać mu głowę, czy jak?

– Zastanów się, detektywie. Przylepiec nie podtrzymałby nawet twojej głowy.

– Spojrzała przez powiększalnik i kiwnęła potakująco.

– Doskonale, Yoshima.

Sprawdził się.

– Co się sprawdziło? – zapytał Korsak.

– Skocz.

Pani detektyw, zapytała mnie pani, jaki rodzaj ostrza został użyty?

– Wolałabym nie usłyszeć, że to był skalpel.

– Nie, to nie skalpel.

Proszę spojrzeć.

Rizzoli podeszła i popatrzyła przez powiększalnik na ranę. Krawędzie cięcia zostały ściągnięte przezroczystą taśmą, i to, co teraz widziała, było przybliżeniem poprzecznego przekroju ostrza. Wzdłuż jednego z brzegów rany widniały równoległe rysy.

– Ząbkowane ostrze – powiedziała.

– Na pierwszy rzut oka tak się zdaje.

Podniósłszy oczy znad powiększalnika, Rizzoli zauważyła triumfalne spojrzenie doktor Isles.

– Pomyliłam się?

– Tnąca część klingi nie była ząbkowana, ponieważ drugi brzeg rany jest idealnie gładki. Proszę zwrócić uwagę na to, że owe równoległe rysy widnieją tylko na jednej trzeciej cięcia, a nie na całej długości. Te rysy powstały przy wyciąganiu ostrza.

Morderca rozpoczyna cięcie poniżej lewej strony szczęki, następnie prowadzi je ku środkowi gardła, kończąc na przeciwległej stronie tchawicy. Poszarpany brzeg rany występuje pod koniec przecięcia. Podczas wyciągania ostrza morderca nieco je przekręca.

– Od czego są te rysy?

– Nie pochodzą od tnącej krawędzi noża.

Klinga miała ząbki z drugiej strony; to one poszarpały krawędź rany, kiedy morderca wyciągał ostrze.

– Doktor Isles spojrzała na Rizzoli.

– To są typowe ślady noża komandoskiego albo myśliwskiego. Myśliwy użyłby takiego.

– Myśliwy?

Rizzoli rzuciła okiem na potężne mięśnie ramion Richarda Veagera. Nie pasuje do roli biernej ofiary, pomyślała.

– Powiem jasno – zdenerwował się Korsak.

– Nie uwierzę w to, że nasz atletyczny doktor widzi, jak napastnik wyciąga wielki nóż, a sam nic nie robi, tylko pozwala sobie przeciąć gardło.

– Ma skrępowane przeguby i kostki – przypomniała mu doktor Isles.

– Facet z krwi i kości wiłby się jak piskorz, nawet gdyby był owinięty jak mumia Tutanchamona.

– Racja – powiedziała Rizzoli.

– Nawet mając związane ręce i nogi, można kopać albo uderzać bykiem. A on po prostu siedział pod ścianą i nie zareagował.

Doktor Isles się wyprostowała.

Przez chwilę milczała, stojąc w majestatycznej pozie, jak gdyby jej fartuch chirurgiczny był ornatem kapłana.

– Podaj mi mokry ręcznik – rozkazała Yoshimie.

– Skieruj tu światło.

Wytrzyjmy go i zbadajmy cal po calu całą skórę.

– Czego się spodziewasz? – spytał Korsak.

– Powiem ci, jak znajdę.

Chwilę później, podniósłszy prawe ramię ofiary, zauważyła z boku na piersi jakieś ślady. Spojrzawszy przez szkło powiększające, dostrzegła dwa ledwie widoczne czerwone guzki. Dłonią w rękawiczce przesunęła po skórze.

– Bąble – powiedziała.

– Dermografizm Lewisa.

– Co Lewisa?

– Zaczerwienienie wskutek rozszerzenia tętniczek. Potrójna reakcja Lewisa. Objaw skórny. Najpierw obserwujemy rumień… i czerwone plamki, później zaczerwienienie spowodowane skórnym rozszerzeniem tętniczek, a w końcu trzecie stadium, kiedy skutkiem wzrostu przenikalności naczyniowej pojawiają się bąble.

– To wygląda na ślad po taserze – stwierdziła Rizzoli.

Doktor Isles skinęła głową.

– Właśnie.

Klasyczna reakcja skóry na wstrząs elektryczny wywołany paralizatorem. To go z całą pewnością obezwładniło. Jedno małe paff i stracił kontrolę nerwowo-mięśniową. Przynajmniej na tak długo, żeby zdążyć mu związać przeguby i kostki.

– Przez jaki czas utrzymują się te guzki?

– U żyjącego człowieka zwykle znikają po dwóch godzinach.

– A u martwego?

– Śmierć zahamowuje procesy skórne.

Dzięki temu zauważyliśmy guzki, chociaż są ledwo widoczne.

– Więc musiał umrzeć w ciągu dwóch godzin od chwili doznania wstrząsu?

– Z całą pewnością.

– Ale taser unieruchamia człowieka tylko na parę minut – zauważył Korsak.

– Najwyżej na pięć. Żeby go utrzymać w tym stanie, musiał mieć powtórny wstrząs.

– Dlatego sprawdzimy, czy nie ma więcej śladów – stwierdziła Isles.

Skierowała reflektor na dalsze partie tułowia. Światło bezlitośnie obnażyło genitalia Richarda Veagera. Do tej chwili Rizzoli unikała patrzenia na ten szczegół jego anatomii. Oglądanie organów płciowych trupów sprawiało jej przykrość. Było to dla niej kolejnym aktem przemocy, kolejnym poniżeniem zmarłych.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: