Stacja badawcza, dwupoziomowy kadłub o średnicy blisko pięćdziesięciu stóp, miała wyporność dwudziestu ton. Na dolnym pokładzie znajdowało się laboratorium, na górnym zaś kajuty obu biologów, kabina nawigacyjna i gabinety. Niewielka nadbudówka mieściła rejestry notowań temperatury i wilgotności, urządzenia do pomiaru wysokości opadów atmosferycznych i liczniki promieniotwórczości. Kępy suchych trzcin i czerwonych wodorostów przyczepiły się do ścianek wysmarowanego smołą pontonu. Słońce skurczyło i wypaliło rośliny, zanim zdołały dosięgnąć relingu wokół laboratorium, natomiast gęsta, pokryta rozmaitymi odpadkami warstwa gronorostów i wodorostów z rodzaju Spirogyra trzepotała miękko o wąskie nabrzeże, a potem osuwała się powoli w głębinę niczym wielka, namoknięta tratwa.

Wkroczyli w chłodną przestrzeń laboratorium i zasiedli przy biurkach, pod półkolem utworzonym przez wyblakłe już rozkłady zajęć, sięgające za podwyższeniem aż do sufitu – ponad szafkami pełnymi probówek i stołami laboratoryjnymi, zastawionymi sprzętem, wyglądały jak zapylone malowidło ścienne. Programy zajęć z lewej strony, powstałe w pierwszym roku pracy, pełne były szczegółowych komentarzy i starannie rozrysowanych bryzgów strzałek, ale programy po prawej stronie stawały się stopniowo coraz chudsze, a na kilku ostatnich widniało już zaledwie kilka nabazgranych ołówkiem pętli, zamykających wszystkie korytarze ekologiczne, może z wyjątkiem jednego czy dwóch. Większość kartonowych tablic zerwała się z pinezek i tekturowe płachty zwisały teraz w powietrzu niby niszcząca się blacha kadłuba porzuconego statku, zacumowanego przy swoim ostatnim nabrzeżu i pokrytego jakimś gnomicznym, bezsensownym graffiti.

Kerans wodził palcami po zakurzonej tarczy dużego kompasu, leżącego na biurku, i czekał, aż Bodkin wyjaśni mu cel swoich dziwnych eksperymentów z Hardmanem. Ale Bodkin usadowił się wygodnie, ukryty za stertą katalogów i pudełek na fiszki, a potem podniósł pokrywę gramofonu i zdjął z talerza płytę, obracając jaw palcach w zamyśleniu.

– Przepraszam, że wyrwała mi się wiadomość o naszym wyjeździe – zaczął Kerans. – Nie wiedziałem, że nie powiedziałeś o tym Hardmanowi.

Bodkin wzruszył ramionami, jakby chciał mu dać do zrozumienia, że to nieważne.

– Sytuacja jest złożona, Robercie. Postąpiłem kilka kroków naprzód w kierunku jej rozwikłania i nie chciałem dodawać do niej jeszcze jednego węzła.

– Ale dlaczego mu o tym nie powiedzieć? – naciskał Kerans w niewyraźnej nadziei, że zdoła uwolnić się od lekkiego poczucia winy. – Przecież perspektywa wyjazdu mogłaby go chyba wyrwać z tego letargu?

Bodkin zsunął okulary na czubek nosa i przyjrzał się figlarnie Keransowi.

– Zdaje się, że na tobie ta wiadomość nie wywarła większego wrażenia. O ile się nie mylę, wyglądasz raczej na przygnębionego. Dlaczego reakcja Hardmana miałaby być inna?

Kerans uśmiechnął się.

– Otóż to, Alan. Nie chcę się wtrącać, bo w końcu w pewnym sensie to ja oddałem ci Hardmana pod opiekę, ale czym wy się właściwie bawicie? Po co ci ten elektryczny piecyk i budziki?

Bodkin wsunął płytę na swoje miejsce na stojaku pełnym miniaturowych krążków, stojącym za jego plecami na półce. Spojrzał na Keransa i przez kilka chwil przyglądał mu się łagodnym, ale badawczym spojrzeniem, jak przedtem Hardmanowi, i wtedy Kerans zdał sobie sprawę, że stosunki między nimi, dotąd kolegami, darzącymi się wzajemnym zaufaniem, zmieniły się nagle w związek obserwatora i przedmiotu obserwacji. Po chwili Bodkin przeniósł wzrok na programy zajęć i wykresy, a Kerans mimo woli zachichotał. “Do diabła z nim – powiedział sobie – wpisał mnie tam pewnie razem z algami i owadami wodnymi, i tylko patrzeć, jak zacznie mi odtwarzać swoje płyty".

Bodkin wstał i wskazał trzy rzędy stołów laboratoryjnych, zastawionych wiwariami i słojami pełnymi okazów rozmaitych zwierząt i roślin. Do kapturków zapachowych przyczepione były kartki wyrwane z notesu.

– Co byś powiedział, Robercie, gdybyś miał podsumować jednym wnioskiem trzy minione lata naszej pracy?

Kerans zawahał się, a potem wykonał bezceremonialny gest.

– Nie byłoby to takie trudne. – Zorientował się jednak, że Bodkin oczekuje poważnej odpowiedzi, i starał się zebrać myśli. – Cóż, można by po prostu powiedzieć, że wskutek wzrostu poziomu temperatury, wilgotności i promieniowania flora i fauna naszej planety zaczyna przyjmować formy, które występowały na Ziemi, kiedy panowały tu ostatnio takie warunki, czyli mniej więcej w epoce triasu.

– Słusznie – Bodkin zaczął przechadzać się pomiędzy stołami. – W okresie ostatnich trzech lat ty i ja przebadaliśmy około pięciu tysięcy gatunków zwierząt i zaobserwowaliśmy dosłownie dziesiątki tysięcy nowych odmian roślin. Wszystko działo się wedle tego samego wzoru. Niezliczone mutacje całkowicie odmieniały żywe organizmy, by przystosować je do bytowania w nowym środowisku i umożliwić ich przetrwanie. Wszędzie występowała ta ' sama lawina przemian, ciągnąca życie wstecz, w przeszłość, i to tak daleko, że tych kilka organizmów złożonych, którym udało się nie stracić równowagi na zboczu metamorfoz, stanowi teraz wyraźną anomalię. Mam tu na myśli grupkę płazów, ptaki i człowieku. To zastanawiające, że chociaż tak starannie skatalogowaliśmy podróż w przeszłość tylu roślin i zwierząt, zupełnie zlekceważyliśmy najważniejszą istotę na naszej planecie.

Kerans roześmiał się.

– Chętnie się w tym miejscu ukłonię, Alan. Ale co ty sugerujesz? Że Homo sapiens przekształci się wkrótce w kromanionczyka albo człowieka jawajskiego, a w końcu w sinantropusa? To z pewnością mało prawdopodobne. Czy nie byłby to zresztą tylko postawiony na głowie lamarkizm?

– Zgoda, tego nie sugeruję. – Bodkin oparł się o stół, podając kilka orzeszków małej małpce, uwięzionej w przekształconej na klatkę szafce. – Choć, oczywiście, za dwieście czy trzysta milionów lat nasz gatunek może wymrzeć całkowicie, a wtedy ten tu mały kuzynek człowieka zostanie zapewne najwyższą formą życia na Ziemi. Ale procesy biologiczne nigdy nie są całkowicie odwracalne. – Wyciągnął z kieszeni jedwabną chusteczkę i machnął nią przed nosem małpki, która umknęła w kąt, dygocząc ze strachu. – Jeśli nawet mielibyśmy powrócić do dżungli, to i tak będziemy się przebierać przed obiadem.

Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz przez ochronną siatkę. Nawis pokładu nad nimi przepuszczał tylko wąski pas jaskrawego światła słonecznego. Skąpana w bezbrzeżnym upale laguna spoczywała w bezruchu, jedynie całuny pary pochylały się nad wodą niczym słoniowate widma.

– Ale tak naprawdę myślę o czymś innym. Czy zmienia się tylko krajobraz zewnętrzny? Pomyśl, jak często większość z nas miewa ostatnio poczucie deja vu, poczucie, że wszystko to już kiedyś widzieliśmy, a nawet, że aż za dobrze pamiętamy te bagna i laguny. Jakkolwiek selektywny bywa nasz świadomy umysł, wspomnienia biologiczne bywaj ą nieprzyjemne, związane są bowiem na ogół z zagrożeniem i strachem. A nic nie trwa tak długo, jak strach. Wszędzie w przyrodzie widać dowody na istnienie wrodzonych mechanizmów, wyzwalających siły, które spoczywały w uśpieniu przez tysiące pokoleń, lecz których moc pozostała do dziś nie naruszona. Klasycznym przykładem może tu być pamięć sylwetki sokoła, dziedziczona przez szczury polne. Wystarczy nawet, że pokażesz szczurowi rysunek sokoła przez klatkę, a rzuci się natychmiast do panicznej ucieczki. Jak inaczej wytłumaczyć powszechną wśród nas, acz całkowicie bezpodstawną, niechęć do pająków, choć tylko jeden gatunek tych zwierząt kąsa? Albo równie zdumiewającą, w kontekście ich stosunkowo rzadkiego występowania, nienawiść do węży i gadów? Odpowiedź jest tylko jedna: wszyscy nosimy w sobie uśpioną pamięć czasów, kiedy olbrzymie pająki oznaczały śmierć, a gady stanowiły dominującą formę życia na Ziemi.

Ściskając w dłoni mosiężną busolę, ciążącą mu w kieszeni, Kerans powiedział:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: