Hardman leżał w pościeli wsparty na łokciu. Jego szeroka pierś i bary zajmowały niemal całą leżankę. W potężnych dłoniach porucznik trzymał przewody słuchawek, które miał na uszach. Jego pociągła twarz o wydatnej szczęce zwrócona była ku Keransowi, ale Hardman wpatrywał się nieruchomo w piecyk elektryczny. Paraboliczna misa urządzenia rzucała na ścianę kabiny cień kręgu intensywnego, czerwonego światła o średnicy trzech stóp, otaczającego tkwiącą w samym jego środku głowę Hardmana niczym ogromna, lśniąca aureola.

Ze stojącego na podłodze u stóp Bodkina przenośnego gramofonu dobiegał słaby chrobot obracającej się na talerzu trzycalowej płyty. Głowica gramofonu przenosiła mechanicznie ledwie słyszalne dźwięki głębokiego, powolnego dudnienia, które umilkło natychmiast, kiedy nagranie dobiegło końca, Bodkin wyłączył adapter, zapisał coś szybko w notatniku, wyłączył piecyk i zapalił lampkę nocną.

Kręcąc niespiesznie głową, Hardman zdjął słuchawki i oddał je Bodkinowi.

– To strata czasu, doktorze. Te nagrania są szalone. Można dopasować do nich całkowicie dowolną interpretację.

Hardman rozłożył swoje potężne ciało na niewygodnej, wąskiej koi. Pomimo panującego w kabinie upału na jego twarzy i obnażonej piersi było niewiele potu. Przyglądał się blednącym węgielkom elektrycznego ognia, jak gdyby nie chciał, żeby zniknęły.

Bodkin podniósł się i postawił gramofon na krześle, owijając słuchawki wokół obudowy.

– Może właśnie o to chodzi, poruczniku. Powiedzmy, że to taki dźwiękowy test Rorshacha. Wydaje mi się, że ostatnia płyta była wyjątkowo inspirująca. Nie sądzi pan?

Hardman wystudiowanym gestem wzruszył enigmatycznie ramionami, najwyraźniej nie chcąc współpracować z Bodkinem i zgodzić się z nim choćby w najmniej istotnych sprawach. Mimo to Kerans odniósł wrażenie, że porucznik z przyjemnością wziął udział w eksperymencie, który wykorzystał do swoich własnych, nieznanych celów.

– Być może – odpowiedział gderliwie Hardman. -Ale obawiam się, że nie podsunęła mi żadnego konkretnego obrazu.

Bodkin uśmiechnął się, rozumiejąc jego opór, gotów jednak ustąpić Hardmanowi.

– Niech pan nie robi sobie wyrzutów, poruczniku. Proszę mi wierzyć, to i tak była, jak dotąd, nasza najbardziej wartościowa sesja. – Bodkin machnął Keransowi ręką na powitanie. – Wejdź, Robercie. Przepraszam, że tu jest tak gorąco, ale porucznik Hardman i ja właśnie przeprowadzaliśmy wspólnie pewien mały eksperyment. Opowiem ci o nim, kiedy wrócimy na stację. – Tu Bodkin wskazał stojące na szafce nocnej urządzenie, przypominające wyglądem dwa połączone z sobą tyłem budziki. Biegnące od ich wskazówek nagie, metalowe przewody były splecione niczym odnóża walczących z sobą pająków. – A to niech działa tak długo, jak się da, nie powinien pan mieć zresztą kłopotów z tym mechanizmem, musi pan tylko nastawiać na nowo oba budziki po każdym kolejnym cyklu dwunastogodzinnym. Będą pana budziły co dziesięć minut, co chyba wystarczy, żeby pan odpoczął, zanim stoczy się pan z półki praświadomości w głęboki sen. Przy odrobinie szczęścia nic już więcej nie będzie się panu śniło.

Hardman uśmiechnął się sceptycznie, obrzucając Keransa krótkim spojrzeniem.

– Sądzę, że posuwa pan swój optymizm zbyt daleko, doktorze. Powinien pan raczej powiedzieć, że nie będę tylko pamiętał swoich snów. – Porucznik sięgnął po sfatygowany zielony zeszyt, czyli swój dziennik botaniczny, i zaczął go odruchowo wertować. – Czasami myślę, że mam te sny bezustannie, w każdej chwili. Być może wszyscy śnimy tu w ten sposób.

Mówił spokojnie i niespiesznie, pomimo zmęczenia, które wysuszyło mu skórę wokół oczu i ust, przez co jego długa szczęka upodobniła się jeszcze bardziej do staromodnej latarni. Kerans uświadomił sobie, że bez względu na swoje źródło choroba nie dotknęła właściwie jądra jaźni tego człowieka. Twarda samowystarczalność Hardmana objawiała się z taką samą siłą, jak zawsze, a może nawet potężniej, niczym stalowe ostrze, które uderzając o treningowy słupek szermierczy ujawnia swoją niszczącą moc.

Bodkin otarł twarz żółtą jedwabną chusteczką i przyglądał się Hardmanowi w zamyśleniu. Wytłuszczona marynarka i przypadkowo dobrana garderoba w zestawieniu z nalaną twarzą i cerą koloru chininy nadawała doktorowi wygląd niechlujnego konowała,

choć pod tą maską kryła się bystra i niespożyta inteligencja.

– Być może ma pan rację, poruczniku. Przecież niektórzy uczeni utrzymywali kiedyś, że świadomość to nic innego jak tylko pewna szczególna kategoria śpiączki cytoplazmowej, i że właściwości centralnego układu nerwowego są w pełni rozwinięte i aktywne zarówno podczas snu, jak i w stanie, który zwykle nazywamy jawą. Musimy jednak zachować w tej kwestii podejście empiryczne i stosować wszelkie możliwe środki zaradcze. Zgadzasz się ze mną, Kerans?

Kerans skinął głową. Temperatura w kabinie zaczęła spadać i było mu już nieco łatwiej oddychać.

– Pomoże nam chyba również powrót do bardziej umiarkowanego klimatu.

Na zewnątrz rozległ się głuchy brzęk. To metalowa, płaskodenna łódź, wciągana dawisami na pokład, obijała się o kadłub bazy.

– Atmosfera w lagunach sprzyja zdenerwowaniu. Za trzy dni, kiedy wyjedziemy, zapewne wszyscy poczujemy się lepiej – dodał.

Sądził, że Hardman wie o ich rychłym wyjeździe, ale porucznik spojrzał na niego badawczo i odłożył zeszyt. Bodkin odchrząknął i zaczął nagle mówić o niebezpieczeństwach, jakie niosą z sobą przeciągi z przewodu wentylacyjnego. Przez kilka chwil Kerans i Hardman przyglądali się sobie nieruchomo, a potem porucznik kiwnął tylko głową i wrócił do lektury, sprawdzając co chwila czas, wskazywany przez obydwa budziki.

Zły na siebie, Kerans podszedł do okna, odwracając się plecami do Bodkina i Hardmana. Zrozumiał, że celowo powiedział porucznikowi o wyjeździe, w nieświadomej nadziei, że wiadomość wywoła u niego taką właśnie reakcję. Doskonale wiedział, dlaczego Bodkin zataił tę nowinę przed swoim pacjentem. A teraz on, Kerans, ostrzegł niewątpliwie Hardmana, mówiąc mu wprost, że bez względu na to, jakie porucznik stawia sobie cele i z jakimi wewnętrznymi rozterkami chciałby dojść do ładu, powinien to zrobić w ciągu najbliższych trzech dni.

Zirytowany, Kerans spojrzał na stojące na stoliku urządzenie budzące, niezadowolony, że coraz bardziej traci kontrolę nad swoim postępowaniem. Najpierw bezsensowna kradzież busoli, a teraz, ten akt bezinteresownego sabotażu. Choć Kerans miał wiele rozmaitych wad, w przeszłości wierzył zawsze, że równoważy je przynajmniej jedna wyjątkowa cnota- całkowita, obiektywna świadomość motywacji, stojącej za jego postępowaniem. Jeśli nawet w niektórych sytuacjach życiowych reagował ze znacznym opóźnieniem, to nie tyle z niezdecydowania, ile z głębokiej niechęci do działania tam, gdzie całkowita samoświadomość była niemożliwa – jak na przykład w przypadku romansu z Beatrice Dahl, rozdzieranego mnóstwem sprzecznych uczuć i balansującego codziennie na linie, splecionej z tysięcy najrozmaitszych obaw i zahamowań.

Podejmując niewczesną próbę odzyskania pewności siebie, Kerans odezwał się do Hardmana: – Niech pan nie zapomni o budzikach, poruczniku. Na pana miejscu nastawiłbym je tak, żeby dzwoniły bez przerwy.

W szpitalu nie mieli już nic do roboty, zeszli zatem na nabrzeże i wsiedli na katamaran. Kerans był zbyt zmęczony, żeby zapalić silnik, ciągnął więc powoli łódź, wykorzystując cumę łączącą bazę i stację badawczą. Bodkin siedział na dziobie, trzymając gramofon na kolanach niczym teczkę. Pomrugiwał w jasnym słońcu, które roziskrzyło pomarszczoną powierzchnię leniwej, zielonkawej wody. Jego pulchna twarz, zwieńczona potarganą, siwą strzechą włosów, wyrażała zdenerwowanie i zadumę. Przyglądał się otaczającemu ich pierścieniowi na wpół zatopionych budynków, jak znudzony kupiec, którego po raz tysięczny obwożą łodzią po porcie. Kiedy zbliżali się do stacji badawczej, w górze rozległ się warkot helikoptera, podchodzącego właśnie do lądowania. Ciężar maszyny przechylił kadłub bazy, a cuma przez chwilę znalazła się pod wodą, po czym napięła się znów i wystrzeliła na powierzchnię, sprawiając Keransowi i Bodkinowi krótki prysznic. Bodkin zaklął pod nosem, ale obaj wyschli dosłownie w kilka sekund. Choć było już dobrze po czwartej, słońce wypełniało całe niebo, zmieniając je jakby w jeden olbrzymi palnik acetylenowy i nie pozwalając im unosić wzroku ponad linię wody. Co jakiś czas na szklanych ścianach pobliskich budynków pojawiały się niezliczone odbicia słońca, sunącego po zwierciadlanej powierzchni w ogromnych płaszczach ognia, niby płonące, wyłupiaste oczy gigantycznych owadów.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: