Przekonała się też, że nie jest wcale taka silna i szlachetna. Nie osłaniała rodziców przed Larrym Diggerem po to, by ich chronić. Robiła to, by chronić siebie. Nie zamierzała zrobić nic, co by ją oddaliło od rodziny… bo nawet teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, panicznie bała się porzucenia.

Wreszcie powlokła się na dół, do sterylnej kuchni pełnej nierdzewnego metalu, gdzie zaparzyła sobie rumianek. Dodała do niego łyżeczkę miodu, trochę cytryny i poszła do jadalni. Stary zegar w korytarzu wydał pojedynczy, melodyjny dźwięk, sygnalizujący połowę godziny.

Wpół do dwunastej. Matka już dawno powinna wrócić. Ojciec także. David miał rację. Jej rodzina chwiała się w posadach. Ojciec prawie nie bywał w domu, matka piła, a brat unikał ich wszystkich. Kogo chciała nabrać? Stokesowie mieli poważne kłopoty.

Doszła do wniosku, że ma to gdzieś i poszła do gabinetu ojca. Książki nadal tam były. Należało je skatalogować. Powinna to była zrobić już dawno. Zaczynała się lenić. Trzeba wziąć się w karby.

Wyjęła kartkę papieru i zabrała się do roboty. Jedna książka załatwiona, zostało jeszcze ze sto. Wstała, poszła do drzwi wejściowych i sprawdziła alarm. Był włączony.

Wróciła do gabinetu, opisała jeszcze pięć książek i udała się sprawdzić okna. Wiedziała, że system alarmowy włączyłby się, gdyby przekroczyła jakieś strefy, ale i tak musiała dokonać tej inspekcji. Dopiero potem uznała, że może wrócić do gabinetu.

Wypiła rumianek i nabrała rozpędu. Tytuł, autor, wydawca, data wydania. Numer katalogowy i dalej. Praca była ważna, a ona umiała pracować.

Larry Digger. Dlaczego pojawił się akurat teraz? Czego naprawdę od niej chciał? Tematu na wielki artykuł czy szybkiej forsy?

Ten ołtarz. Czyim jest dziełem? Jaką przekazuje wiadomość? Że nie jest Meagan Stokes? Że nie może jej zastąpić rodzicom? Wiedziała to od samego początku, bez żadnych ołtarzy.

David Reese. Kelner, były policjant. Fascynujące ręce. Zauważyła je już wcześniej. Długie, mocne palce. Szerokie, stwardniałe dłonie. Ręce godne zaufania. Ale na twarzy nigdy nie pojawia się uśmiech.

– Co ty wyprawiasz? – szepnęła do siebie w ciszy pustego domu. – Do czego dążysz?

Tego nie wiedziała. Kiedy po raz pierwszy poczuła zapach gardenii i przed oczami wybuchły jej wizje, wydawały się tak prawdziwe, tak autentyczne, że coś w niej szepnęło: tak, jestem dzieckiem Russella Lee Holmesa. Ale później doszła do wniosku, że łatwiej jest ukryć się za wątpliwościami. Może istnieje inne wyjaśnienie. Może była zbyt podatna na rewelacje Larry’ego Diggera.

Ale ten ołtarz w jej pokoju, konik Meagan, zakrwawiony strzęp starego materiału, czterdzieści cztery pachnące świeczki, ułożone w imię zmarłego dziecka…

Na to nie miała wyjaśnienia. Brat twierdził, że zabawka Meagan w ogóle nie powinna istnieć. Ona sama wolałaby nie pamiętać tej szopy, w której ktoś przetrzymywał zamordowane dziecko. A w ogóle nie wierzyła, żeby istnieli włamywacze, którzy nie kradną, lecz cierpliwie czekają na okazję, by przerazić ją na śmierć.

Ale ołtarz istniał i temu nie mogła zaprzeczyć. Widziała go. Ktoś usiłował jej o czymś powiedzieć i musiała to potraktować poważnie. Powinna jednak porozmawiać z Larrym Diggerem i spróbować zebrać informacje. Może policja już się czegoś dowiedziała? Może ktoś nie lubi jej lub jej rodziców i usiłuje im uprzykrzyć życie? Musi zrozumieć, o co tu chodzi – dla dobra jej rodziny, dla dobra jej samej.

Alarm pisnął ostrzegawczo. Melanie zamarła; po chwili usłyszała, że ktoś wprowadza kod przy wejściu. Jeszcze jeden pisk i system alarmowy znowu został włączony. W chwilę potem na korytarzu rozległy się kroki i matka zajrzała do gabinetu.

Miała na sobie długi czarny płaszcz z paskiem i toczek. Makijaż rozmazał się jej pod oczami jak po długim ciężkim dniu. Zwykle wracała ze spotkań AA zarumieniona i ożywiona, gotowa do dalszej walki ze światem. Ale nie dziś.

Weszła do pokoju, nerwowo bawiąc się górnym guzikiem płaszcza i starannie unikając spojrzenia córki.

– Cześć – powiedziała wreszcie Melanie. – Późno przychodzisz.

– Cześć, kochanie. – Matka uśmiechnęła się z przymusem i wreszcie rozpięła guzik. Zdjęła płaszcz, rzuciła go na stertę książek przy drzwiach, na nim położyła toczek i podeszła do Melanie, by ją pocałować w policzek. Miała chłodne wargi. Pachniała Chanel Numer Pięć i papierosami. Melanie zesztywniała.

Taki zapach przynosiła na sobie z baru.

Mimo woli, odruchowo zaczęła szukać oznak. Zapach płukanki do ust, tuszującej woń dżinu z tonikiem. Odrobinę niepewne ruchy. Zbyt błyszczące oczy, niespokojne paplanie.

Ręce matki trzęsły się lekko, ale był to jedyny objaw. Innych Melanie nie była pewna. Może o to chodzi, może nie. Od sześciu miesięcy trudno było to stwierdzić.

Patricia cofnęła się, jakby chciała się przyjrzeć stertom książek.

– Ojciec już śpi? – spytała z ożywieniem.

– Nie ma go w domu.

Zmarszczyła brwi, wzięła jedną książkę ze stosu.

– Dość długo pracuje jak na niedzielę. Pewnie ma jakiegoś ważnego pacjenta.

– Pewnie tak.

Matka odłożyła książkę i wzięła następną. Stała odwrócona plecami do córki.

– Głowa cię boli, kochanie?

– Nie.

– Dzień był spokojny?

– Bardzo – szepnęła Melanie. – Bardzo.

Patricia odłożyła książkę niecierpliwie, niemal z gniewem. Ten nagły gest zaalarmował Melanie.

Matka uniosła głowę. W błękitnych oczach miała wyzywające iskry. Melanie poczuła zimny dreszcz. O Boże, więc jednak piła.

Przecież ona nie jest z żelaza. Gnębi ją zbyt wiele demonów, za dużo tragedii…

Dopiero teraz zaczęła się zastanawiać. Minęło dwadzieścia pięć lat, a rany jeszcze się nie zagoiły. Dlaczego?

– Nie jestem pijana – oznajmiła matka nieoczekiwanie. – Och, nic nie mów. Widzę, że tak myślisz. Ale nie piłam. To tylko… tylko jeden z tych dni.

– Więc wypiłaś tylko jednego drinka zamiast czterech? – rzuciła Melanie, ostrzej niż zamierzała. Zagryzła wargę, ale nie mogła już cofnąć słów.

– Kochanie, mówię ci, że nie piłam…

– Więc gdzie byłaś przez cały dzień? Już prawie północ!

– Byłam w mieście.

– Gdzie „w mieście”? W jakim barze? Patricia wyprostowała się dumnie.

– Nie sądziłam, że przyjdzie mi się tłumaczyć przed własnym dzieckiem.

– Nie o to mi chodziło…

– Owszem, o to. Martwisz się, a kiedy się martwisz, usiłujesz matkować nam wszystkim. A my ci na to pozwalamy. Myślałam dziś o tym, jak bardzo oboje, ja i ojciec, polegamy na tobie. Jak bardzo ja na tobie polegam. Boże, doprowadziliśmy cię do tego, że mdlejesz z bólu. Co z nas za rodzice?

Podeszła bliżej, ujęła ją za ręce i spojrzała jej w oczy z niespodziewaną powagą. Melanie uciekła wzrokiem, zupełnie zbita z tropu.

– Och, Melanie – powiedziała matka przez łzy. – Gdybyś widziała samą siebie na rękach jakiegoś obcego człowieka… Byłaś taka blada, taka krucha… Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, co ci robię. Byłam tak pochłonięta własnym bólem, problemami z Brianem, że nie przyszło mi do głowy pomyśleć o tobie. Wydajesz się taka silna… A ja po prostu czerpałam z ciebie tę siłę. Jesteś taka kochana, nigdy się nie skarżysz. Ale to niesprawiedliwe. W moim wieku nie powinnam być taka głupia. Boże, kiedy ja wreszcie zacznę żyć o własnych siłach?

Melanie otworzyła usta. Miała wrażenie, że powoli zapada się w bagno.

– Mnie… to nie przeszkadza.

– Ale powinno.

– Ale nie przeszkadza. Naprawdę.

– A ja ci mówię, że powinno! Melanie…

Patricia odetchnęła głęboko. Przez chwilę wydawała się niemal wściekła. Potem nagle się czegoś przestraszyła i straciła rozpęd, jakby coś się stało, a ona nie była jeszcze gotowa jej o tym powiedzieć.

Jezu Chryste, co się tu dzieje?

– Melanie – powtórzyła Patricia trochę spokojniej – czy kiedykolwiek przeżyłaś punkt zwrotny? Wiem, że masz dopiero dwadzieścia dziewięć lat, ale czy czułaś kiedyś, że stoisz na rozdrożu, że twoje życie nagle staje się beznadziejne i choć nie widzisz drogi i nie wiesz, dokąd idziesz, musisz zrobić następny krok? A od tego kroku zależy bardzo wiele. To jest Ten Krok.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: