– Szefie – powiedział Wieloch, wzbudzając u pijanego tym zwrotem widoczny popłoch. – A teraz ja. Szczere pytanie. Dlaczego to pana… twoja ostatnia sprawa? Kurwa! Nigdy nie przyzwyczaję się, by mówić do szefa po imieniu. – Pokręcił głową.

Stali już przy drucianej siatce otaczającej ośrodek i wpatrywali się w Patera ciekawie. Podszedł do nich i jeszcze raz położył im dłonie na ramionach. Wspierał się przez chwilę na swoich współpracownikach, a potem powiedział cicho:

– Jeśli rozwiążę tę sprawę, pójdę na zasłużoną emeryturę i będę miał poczucie, że odchodzę w chwale. To tak, jak cudem z kimś wygrać i nie zgodzić się na rewanż. Jeśli nie rozwiążę tej sprawy, to znaczy, że jednak się nie nadaję do policyjnej roboty. Tak czy siak, odejdę. Niezależnie od tego, jak się to skończy. To moja ostatnia sprawa.

12

Kiedy Rafał Wieloch był dzieckiem, jego matka – energiczna, oszczędna i zaradna Ślązaczka – uparła się, aby wyrugować pewne przyzwyczajenie syna, które było nie tyle głupie, co przede wszystkim bardzo kosztowne. Była przekonana, że to z powodu tego natręctwa mały Rafałek zdziera szybko podeszwy butów, narażając ją na wydatki w zakładzie szewskim. Chodziło oczywiście o niewystarczająco wysokie podnoszenie stóp przy chodzeniu, czego konsekwencją było szuranie podeszwami i szybkie ich niszczenie. Usiłowała tę manierę chodzenia wyplenić po swojemu – ile razy podczas spaceru słyszała charakterystyczny szmer, waliła Rałałka dłonią w głowę. Jej wysiłki były daremne. Kiedy Wieloch dostał się na studia pedagogiczne i wyjechał do dalekiego Gdańska, w ciągu pierwszego roku akademickiego wytarł dziury w trzech parach nowych butów i nie zapomniał o swoim wyczynie donieść matce. Potem szurał butami tylko wtedy, kiedy chciał zamanifestować przekorne nastawienie do świata. Takie zachowanie było jego protestem i wyrazem najwyższej irytacji.

Ten właśnie dźwięk, znienawidzony przez matkę Wielocha, dobiegał spod jego sandałów, kiedy wraz z młodym policjantem, Adrianem Klofikiem, sunął ulicą księdza Merkleina. Kończyli już swój obchód samochodowych koczowników, który zaczęli dwie godziny temu. Wszędzie to samo. Pootwierane drzwi lub opuszczone szyby. Ludzie siedzący we wnętrzu aut, na ich progach, albo na zewnątrz, na składanych krzesełkach wędkarskich. Ogniki papierosów i syk otwieranych puszek. Wszystko zasnute dymem brykietów. I wciąż te same rozmowy. Że zwolniło się gdzieś miejsce. Że jutro będzie jeszcze cieplej.

Wieloch był przekonany, że ci kandydaci na wczasowiczów, jak mawiał Kulesza, mają oczy szeroko otwarte i nikt przechodzący obok ich samochodów – a zwłaszcza tak atrakcyjna dziewczyna jak Anna Sereda – nie pozostanie niezauważony. Mylił się. Nikt jej nie widział, nikt niczego podejrzanego nie zauważył. Wszyscy przyglądali się fotografii długo i uważnie, ale reagowali rozmaicie.

– A mało to takich się tutaj kręci? – zapytał retorycznie brodacz, właściciel opla kadetta, a przysłówek „tutaj” podkreślił, zataczając krąg plastikowym widelcem z resztką kiełbasy.

– Pan szuka dziewczyn do castingu? – zaciekawiła się nastolatka wracająca z kępy drzew do samochodu swojego chłopaka.

– Zajebiście robi loda? – dopytywał się w starym mercedesie małolat z tlenioną grzywką, oglądając się ze śmiechem na kolegów – Tak że aż w krzyżu strzyka? Bo jak tak, to chyba wiem która to…

– Poczekaj pan, poczekaj… – zastanawiała się kobieta z fioletowymi włosami. – Nie, nie, to nie ona. Tamta miała bandaż na twarzy… Znaczy… Nie, nie… Opaskę na czole. Taką na włosy.

Wieloch machał ręką z rezygnacją. Został nazwany przez Patera „szefem grupy”. I tak się też przedstawił kilku chłopakom z władysławowskiego posterunku policji, kiedy stał pod mapą i przydzielał im poszczególne rejony miasta.

Udał, że nie widzi ich ironicznych uśmieszków, wywołanych swoją nową rangą. Teraz też udawał, że nie widzi złośliwych grymasów starszego posterunkowego Adriana Klofika, kiedy kolejna osoba dukała coś niedorzecznego nad zdjęciem Anny Seredy. Odetchnął z ulgą. Pozostało im tylko jedno auto do sprawdzenia, a potem plaża. Teraz tylko stare bmw, a potem powiew wiatru.

Okna bmw miały przyciemniane szyby. Żadna z nich nie była opuszczona. Ze środka dobiegały rytmiczne dźwięki perkusji. „Przynajmniej jakaś odmiana”, pomyślał Wieloch, „pewnie odchodzi jakieś małe bzykanko w tej saunie albo wciągają koks. Albo jedno i drugie”. Podeszli do auta pewnym krokiem. Wieloch stuknął w szkło policyjną blachą.

Po dwudziestu sekundach szyba z sykiem zjechała do połowy okna. Przypuszczenia Wielocha się sprawdziły. W środku siedział naburmuszony młodzieniec w okularach o dużych żółtych szkłach i młoda dziewczyna. Obydwoje zapinali guziki i poprawiali swoją skąpą skądinąd garderobę.

– Dokumenty – warknął Wieloch.

– Po co? Robimy coś złego? – Chłopak wychylił z auta krótko ostrzyżoną głowę i rozpromienił się na widok Klofika. – Kiss, kurwa, kopę lat! Co ty tu robisz, ziomal?

– Smoku! – krzyknął z radością posterunkowy. – Wróciłeś z Reichu? Kiedy?

Smoku wyskoczył z bmw. Wraz z posterunkowym Klofikiem odprawili osobliwy rytuał powitania, stukając się dłońmi, pięściami i barkami. Smoku odwrócił się do Wielocha.

– To twój kumpel, Kiss? – zapytał, uważnie lustrując rudowłosego.

– Nie. – Klofik starał się być bardzo poważny, lecz mu nie wyszło. – To szef mojej grupy! Nie rób mi przy nim siary!

– Kto, kurwa? – Smoku ryknął radośnie. – Twój szefo? Przecież twój boss to stary Banasiuk, a ten ryży to…

Nie zdążył dokończyć. Śmiech zamienił się w kaszel, kiedy Smoku dostał cios w splot słoneczny. Wieloch czuł zimne opanowanie, kiedy jednym skokiem okrążał rzężącego Smoka, który opadł już na kolana. Słyszał trzask drzwi auta i widział kątem oka krzyczącą dziewczynę. Kilka metrów dalej zatrzymała się grupka młodych półnagich ludzi i przypatrywała się całej scenie z dużym zainteresowaniem. Wieloch kopnął Smoka w plecy i ten runął na ziemię. Aspirant opadł na niego z impetem, wbijając kolano między jego łopatki. Wykręcił mu rękę. Wolną ręką odepchnął dziewczynę, która usiłowała odciągnąć go od chłopaka. Nie spodziewał się, że ma tak wiele siły. Dziewczyna uderzyła plecami o drzwi bmw, krzyknęła i upadła koło samochodu.

– Pokaż mu to zdjęcie – mruknął do Klofika. – Połóż je przed jego mordą!

Posterunkowy uklęknął na jezdni z zakłopotaną miną i zrobił, co mu kazano.

– Poznajesz ją?

Smoku zacharczał i pokręcił głową na żwirze.

– Patrz na nią długo i mów! Poznajesz? – Wieloch od-kaszlnął i splunął daleko. – Patrz długo i melduj! Znasz ją?

– Nie znam jej, kurwa, nie znam – głos Smoka był żałosny.

– Znasz, znasz. – Wieloch otarł pot z czoła. – Patrz na nią długo!

– No nie znam, no! – zajęczał Smoku.

– Ja ją znam – krzyknęła nagle dziewczyna Smoka, która znalazła się przy Wielochu.

Wieloch puścił chłopaka i spojrzał uważnie na dziewczynę.

– No! – rzucił zachęcająco.

– To znana zdzira – mówiła szybko dziewczyna. – Każdemu daje. Łaziła za ochroniarzem z COS-iu, Tomkiem. A ten ochroniarz to pedał i nie tknie żadnej laski. Właziła mu do łóżka ta zdzira i chciała nawet…

– Co to jest COŚ?

– COS, nie COŚ – wtrącił się Klofik. – Centralny Ośrodek Sportu. Centrum Przygotowań Olimpijskich w Cetniewie.

– Nazwisko? – warknął Wieloch.

– Aneta Jońca.

– Nie twoje, tego ochroniarza pedała.

– Tomek Bielicki – odpowiedziała po pewnym wahaniu.

– Tomek Bielicki pedałem?! – Klofik wybuchnął śmiechem. – Znam go. On nie przepuścił żadnej lasce w „Tropikalnej Wyspie”! Były na niego skargi od rodziców małolat.

– Mówiłem ci, żebyś przy mnie nawet nie wypowiadała nazwiska tego skurwysyna. – Smoku doszedł już do siebie i wpatrywał się teraz w Anetę Jońcę nienawistnym wzrokiem.

Wieloch podszedł do dziewczyny. Była nieco wystraszona. Dygotała. Patrzył na nią spokojnym nieruchomym wzrokiem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: