Rozejrzał się dokoła. Ptaki były jedynymi istotami, które zwróciły na niego uwagę. Mężczyzna, który przy pompie mył twarz i kark, ani na niego spojrzał. Za drzwiami Popielski usłyszał człapanie obudzonego człowieka.
– Kto?! – usłyszał dudniący głos.
– Policja! Otwierać!
Cisza. Kroki oddaliły się od drzwi i zbliżyły się do okna. Rozchylił się koc, a za brudną szybą zamrugało zaropiałe od snu oko. Popielski podsunął pod nie odznakę. Koc opadł na okno, a kroki znów zbliżyły się do drzwi. Potem zapadła cisza, która wielce radowała Popielskiego. Wnioskował z niej bowiem, że Małecki się waha, czyby go wpuścić czy też nie. Gdyby był niewinny, nie wahałby się ani sekundy i otworzyłby drzwi.
Drzwi uchyliły się i stanął w nich potężny nieogolony mężczyzna w kalesonach i w podkoszulku. Jego bielizna upstrzona była licznymi żółtymi zaciekami. Z dekoltu wystawały kłębiące się kłaki. Z nosa i z uszu sterczały długie pojedyncze, zakręcone włosy. Z wnętrza izby bił smród zepsutego jedzenia.
– Małecki? Nazywa się pan Anatol Małecki?
– Bo co? – Mężczyzna ukazał braki w uzębieniu.
– To Małecki?! – Popielski krzyknął i spojrzał w bok.
Walery Pytka, myjący się przy pompie i karmiący teraz gołębie, kiwnął twierdząco głową. Małecki spojrzał na niego, uśmiechnął się i uniósł rękę na znak powitania. Wtedy dostał w nos nasadą dłoni.
Popielski po zadaniu ciosu zdjął kapelusz i runął jak byk na toreadora. Trafił głową w pierś Małeckiego i razem z nim wpadł do izby. Poczuł smród potu i ciepłą wilgoć na głowie. Domyślił się, że z nosa atakowanego buchnęła jucha. Podniósł głowę i zobaczył, jak Małecki ląduje na ścianie i osuwa się na wiadro zamknięte deklem. Zawartość wiadra wylała się i Popielskiemu na moment zabrakło tchu od kloacznego smrodu. Lewą ręką sięgnął po browning, prawą po chusteczkę do nosa. Wycelował w Małeckiego. Ten siedział nieruchomo na klepisku i potrząsał wielką kudłatą głową, jakby z niedowierzaniem. Wokół rozlewała się kałuża nieczystości i walały się stare, połamane skrzynki pełne różnych organicznych i nieorganicznych odpadków. W kącie stała żeliwna koza, której rura wychodziła przez otwór w oknie. Ze ściany sterczało metalowe koło, do którego niegdyś przywiązywano konia lub inne bydlę.
– Połóż się na boku. – Popielski nie spuszczał Małeckiego z muszki. – Pod piecem. Dobrze – pochwalił, gdy Małecki zrobił niezwłocznie to, co mu kazano. – A teraz włóż rękę pod piec tak, żeby wystawała z drugiej strony. Przykuję cię do drzwiczek, a potem przeszukam mieszkanie.
Małecki najwidoczniej nie zrozumiał polecenia. Nie ruszał się, uśmiechał i jedynie potrząsał głową. Popielski podszedł ostrożnie z drugiej strony kozy i ukucnął. Z obrzydzeniem uderzył obcasem w mokre od uryny klepisko.
– Włóż rękę pod piec, przesuń się trochę w bok i dotknij nią tu, o tu – mówiąc to, kilkakrotnie stuknął obcasem o podłoże.
Małecki w końcu zrozumiał. Całe jego ramię zniknęło pod kozą, pomiędzy jej nogami. Prawa dłoń wystawała spod pieca. Popielski pochylił się, aby włożyć na nią bransoletkę kajdanek. I wtedy usłyszał huk, brzęk szkła i jęk rozrywanej blachy. Znalazł się w czarnej lepkiej mgle. W ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że Małecki jakąś nadludzką siłą uniósł żeliwny piecyk i wyrwał jego rurę, z której cug sypnął obficie sadzą. Cios, który Popielski otrzymał teraz w splot słoneczny odebrał mu oddech. Przez łokieć przeszedł prąd. Palce dłoni straciły jakiekolwiek czucie, a pistolet klasnął w kałuży na klepisku. Usłyszał uderzenie, jakie wydaje z siebie dojrzały melon, spadając z wozu na bruk. Albo ludzka głowa w zetknięciu z pałką. Osunął się na ścianę.
To jednak nie jego głowa wydała ten odgłos, lecz łeb Małeckiego. A to, co w niego uderzyło, to nie była pałka.
Pytka stał na środku izby, a w mocnej sękatej dłoni trzymał siekierę. Małecki leżał na klepisku w pozycji embrionu. Pytka uniósł jeszcze raz siekierę, kierując ostrze w głowę leżącego.
– Stójże! – wrzasnął Popielski. – I zamknij te drzwi!
– Tak jest, pani władzu! Alim bałakał, że to silny byku!
Pytka opuścił łagodnie siekierę i patrzył zupełnie trzeźwo na Małeckiego. Potem wykonał polecenie komisarza. Ten z trudem, zgięty wpół podszedł do dziury w szybie i nabrał głęboko powietrza. Trąciło ono końskimi odchodami, mokrą ziemią i zgniłymi deskami, ale i tak dla Popielskiego było milsze niż wszystkie aromaty Indyj. Rozmazał na czole sadzę i spojrzał na swoje zrujnowane ubranie. Lepiły się do niego tłuste czarne płaty. Prawą nogawkę spodni rozdartą miał na całej długości łydki.
– Żyje? – zapytał z trudem.
– Żyji gad – odparł Pytka. – Ja go tylku obuchym.
Popielski odetchnął kilkakrotnie.
– Kurważ, jak tu śmierdzi – powiedział z obrzydzeniem i oparłszy ręce na kolanach, ciężko oddychał.
– Od smrodu jeszczy nikt ni umarł, a z głodu nikt si ni zesrał – odpowiedział filozoficznie stary.
– Posłuchaj, Pytka. – Popielski się wyprostował. – Słuchasz mnie uważnie? Jesteś pijany czy trzeźwy?
– A trzeźwy jak małe mucko! Bih me, że prawdy bałakam.
– No, to słuchaj. Dziękuję. Uratowałeś mnie przed tym bydlęciem. A teraz mam do ciebie ważne pytanie. Chciałeś go zabić?
– Tak. Ja już mówił, że gada zabiji…
– Chciałeś go zabić, bo on zabił twojego wnuczka, tak?
– Nu tak!
– A skąd wiesz, że to on go zabił?
– To ni moja rzecz, ali pana kumisarza. Pan kumisarz mówi, że to on, no to ja gu zmagulał! I tyli!
– A ja jeszcze nie wiem, czy to on. – Popielski zatkał nos palcami i rozglądał się uważnie po norze Małeckiego. – Rozumiesz, Pytka? Jeszcze tego nie wiem. Albo on sam się przyzna, kiedy się ocknie i go przesłucham, albo znajdę jakieś dowody na niego. Wtedy ci go oddam. Do wyłącznej dyspozycji. A teraz rób, co ci mówię! Tylko to, co ci mówię! Nic więcej!
– Tak jest!
– No to przykuj go do ściany. – Podał Pytce kajdanki i kluczyk. – Tylko dobrze mi go przykuj!
Po chwili jedna bransoletka kajdanek zacisnęła się na grubym przegubie Małeckiego, druga zaś – na wystającym ze ściany kółku.
Popielski zaczął przeszukiwać izbę. Wciąż ściskając nos, rozgarniał nogą stare skrzynki po owocach wypełnione jakimiś szmatami i pakułami. W niektórych z nich piętrzyły się gazety i żelastwo, w innych – ogryzki i skamieniałe, zielone kromki chleba. Wsuwał w te śmieci pogrzebacz, który znalazł pod piecem. Nie mógł jednak znaleźć niczego, co by wskazywało na winę Małeckiego, i straszył jedynie karakony, które cicho czmychały po kątach. Kiedy już przeszukał wszystkie skrzynki, całą swoją uwagę poświęcił starej kozetce pokrytej pościelą bez poszewek. Ze sprzętu wystawały dwie pordzewiałe sprężyny okręcone sznurkami. Na środku kozetki była dziura. Zainteresowała ona Popielskiego, ponieważ jej brzegi były obrębione nitką. Przyjrzał się jej uważnie. W dziurze coś tkwiło, jakby jakaś tulejka. Popielski wyjął z kieszeni scyzoryk i delikatnie rozchylił materiał obicia. Spojrzał na znalezisko i splunął z odrazą. Była to tłusta skóra od słoniny, zwinięta w rulon. Towarzyszka samotnych nocy. Pocieszycielka – wagina.
Zajrzał pod łóżko i wyciągnął spod niego kartonową odrapaną walizkę. Otworzył wieko i oniemiał. Nie musiał już przesłuchiwać Anatola Małeckiego.
– Jest twój – powiedział do Pytki, podszedł do okna i zaczął głęboko oddychać.
Patrzył na dzieci idące z tornistrami do szkoły, na kobiety na galeryjkach, ugniatające energicznie poduszki i pierzyny, na jakąś staruszkę pompującą wodę. Patrzył na to wszystko, lecz tego nie widział. Miał za to przed oczami lalki leżące w walizce Małeckiego. Miały pomalowane na czerwono usta. Między ich nogami widniały niezdarnie wydrążone dziury obramowane narysowanymi atramentem kędziorami. Na kadłubach były obrysy piersi, a w dziurki w ich środku wetknięte były czubki marchewek. Niektóre lalki były obdarzone płcią męską. Czerwone ołówki wystawały spomiędzy ich nóg, a ich pośladki rozdzielone były długą szramą wydrążoną dłutem. Główki wszystkich lalek zgięte były na piersi, a ich tułowia pocięte ukośnymi ranami. Wyglądały jak Henio Pytka, skręcony w wychodku na Żółkiewskiej.