– Przecież się nie golisz, zapuściłeś brodę. – Twarz Eberharda wydała się Franzowi podobna do twarzy pewnego samobójcy rozjechanego przez pociąg kilka tygodni temu: wyłupiaste oczy i usta rozciągnięte wśród blizn.
– Wyglądasz jak prawdziwy bohater. Jak dzielny podróżnik z Afryki. Szkoda, że nie czytała tego artykułu moja Irmgard. Tak cię lubiła, Ebi. Może nawet bardziej niż mnie. Mówiła zawsze: „Szkoda mi Ebiego, że nie znalazł sobie dobrej kobiety, taki chłop na schwał. „Może sama żałowała, że nie ma takiego męża jak ty. Chociaż teraz pewnie by nie chciała na ciebie patrzeć. Patrzą na ciebie jeszcze kobiety tak jak kiedyś? Uśmiechają się jeszcze do ciebie?
Eberhard skręcił sobie papierosa i czekał, aż karmelkowy cukierek rozpłynie mu się w ustach. Czekał, aż przestanie się pocić w chłodzie poranka, aż pot przestanie zwilżać płaty skóry na twarzy i sól zacznie piec wypalone papą kratery. Nic nie mówił i czekał, aż Franz zmieni temat.
Ten jednak wciąż mówił o swojej żonie Irmgard.
– Lubiłeś ją też, co, Ebi? – Wykruszył niedopałek na gazetę, tytoń wsypał do długiej fajki i przytknął do niego zapałkę.
– Podobała ci się moja żona? Zachowaj ją w pamięci taką, jaka była, bo już jej nie zobaczysz.
Eberhard milczał i wciąż czekał, aż Franz wyjawi mu cel swojej wizyty.
Przestał się pocić, lecz czuł silne napięcie. Ssał cukierek, czubkiem języka dotykał swych całkiem licznych własnych oraz równie licznych sztucznych zębów i myślało swoim przedwojennym dentyście, doktorze Moritzu Zuckermannie, który był wyznawcą doktryny księdza Sebastiana Kneippa i wszystkim zalecał wodny żywioł, zanim znalazł się w ciemnej dolinie synów Hinnoma – w Auschwitz.
– Dwa lata temu, nagle, którejś nocy. – Franz zadrżał, podobnie jak szyby z naklejonymi paskami papieru w kształcie litery x. „Organy Stalina” obudziły się na dobre. – Usiadła na łóżku, zaczęła się czochrać po głowie, potem śpiewać.
Zwariowała. Mówiła wciąż o śmierci Erwina i o tobie, Ebi. Przeklinała cię za śmierć naszego dziecka. Wiesz, co znaczy przekleństwo wariata? Ono zawsze działa, tak mówił nasz świętej pamięci ojciec.
– No to niech spełni się to przekleństwo! – Eberhard oparł masywne ręce na stole. – O niczym innym nie marzę!
– Jesteś bohaterem, nie możesz zginąć marnie, jak tego chciała ta wariatka, moja żona.
Zresztą to przekleństwo było takie, że. – Franz oparł łokcie na stole i rozkasłał się, aż zabrzęczała pajęczyna porcelany.
– Przychodzisz do mnie po latach, Franz. – Mock na powrót włożył maskę i zapalił papierosa. Gdzieś niedaleko huknęły haubice. -…aby opowiedzieć mi o swojej żonie. Najgorsze jest jednak to, że nie dokończyłeś. Co się z nią w końcu stało?
– Z takich jak ona oczyszczają teraz nasz naród – Franz złapał oddech. – Zabrali ją. Po tygodniu czochrania się. Kiedy się nie myła i śmierdziała jak ścierwo.
– Ty chyba jesteś chory, Franz. – Eberhard z troską podszedł do brata i położył mu ręce na ramionach. – Ten kaszel to nic dobrego. – Odwrócił głowę od zionącego wódką oddechu.
– Pomyśl, stary, ona zwariowała i wygadywała głupoty, przecież ja znalazłem mordercę Erwina. To był.
– Przestań chrzanić, to nie był ten, którego złapałeś. – Franz wstał, wyjął z kieszeni spodni złożoną wpół kartkę papieru maszynowego i rzucił ją na stół.
– Zobacz!
Eberhard przeczytał kilkakrotnie i poszedł do sypialni, wydawszy służącej dyspozycje w sprawie garderoby. Nie zwrócił uwagi na proszące, zapłakane oczy swej żony Karen. Nie dbał teraz o stan jej ducha, o gwałcących Niemki Azjatów, o zagładę miasta, o swoją poparzoną twarz. Najbardziej go teraz interesował zapas amunicji do walthera.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
ÓSMA RANO
W twierdzy Breslau auta i dorożki zostały w ogromnej mierze zastąpione przez riksze. W dobie wojennego kryzysu paliwowego był to niezastąpiony środek lokomocji – sprawnie i szybko poruszały się po ulicach zablokowanych częściowo przez góry gruzu lub kolumny wojsk.
Poza tym rikszarze, weterani przenoszący rozkazy i meldunki pomiędzy pułkami, byli – w odróżnieniu od dorożkarskich koni – całkowicie zobojętniali na wybuchy pocisków, chmury kurzu, kamienne nawisy ruin i lamenty rannych, którzy siedzieli na krawężnikach i czekali godzinami na patrole sanitarne. Riksze, zwykle przerobione dwukołowe i dwudyszlowe wózki, były przeznaczone dla jednego, ewentualnie dwóch pasażerów: dla matek z dziećmi, par narzeczonych czy też dla tęgich niewiast z małymi pieskami.
Eberhard i Franz Mockowie, dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, ledwo mieścili się na siedzisku, poręcze wciskały im się boleśnie w biodra, a kolana prawie ocierały się o zakurzone błotniki.
Te niewygody zdawały się wcale nie przeszkadzać Eberhardowi, który co chwila podnosił do oczu kartkę otrzymaną od brata i usiłował wywnioskować z niej cokolwiek o autorze tekstu.
Więcej się dowiedział raczej o samej maszynie dopisania i niektórych jej czcionkach. Mała litera „t” przypominała prawosławny krzyż, ponieważ podwojona była jej poprzeczka, zarówno duże, jak i małe „o” składały się z dwóch okręgów przesuniętych o pół milimetra, a „r” chwiało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Te osobliwości czcionki maszynowej niczego jednak nie mówiły o autorze dziwnego tekstu, który dziś w nocy zaniepokoił Franza Mocka i sprawił, że odwiedził swojego od lat niewidzianego brata.
Tekst był krótki i brzmiał: „Przeszukaj mieszkanie nr 7 na Viktoriastrasse 43. Jest tam coś, co pomoże ci odnaleźć mordercę twojego syna. Śpiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”.
Eberhard powąchał kartkę i niczego nie wyczuł poza słabą wonią stęchlizny – ledwie wyczuwalnym zapachem dusznego gabinetu, brudnego magazynu, a może zaszczurzonego składu materiałów piśmiennych?
Franz patrzył na brata ze zdumieniem, kiedy ten podniósł kartkę do ust, jakby chciał ją polizać. Nie uczynił jednak tego, ponieważ riksza szarpnęła, omijając grupę wychudzonych niewolników z literami „P” naszytymi na rękawach, i zatrzymała się na miejscu podanym przez Eberharda – pod wiaduktem na Höfchenstrasse.
Obok nich przemaszerowała kolumna Volkssturmu, składająca się z nastoletnich chłopców, z ich oczu wyzierała odwaga i pewność siebie. Franz wysiadł, Eberhard zapłacił rikszarzowi, a ten z ulgą popedałował w stronę dworca. Bracia przyglądali się dzielnym obrońcom twierdzy Breslau. Chłopcy ustawili się w dwuszeregu przed swoim dowódcą, niewysokim porucznikiem, i z werwą zaczęli odliczać. Porucznik słuchał w roztargnieniu ich krótkich szczęknięć i wodził zmęczonym wzrokiem po filarach wiaduktu.
Nagle jego wzrok zatrzymał się na Eberhardzie Mocku. W jego oczach nie było już znużenia – pojawił się błysk rozpoznania. Ruchem ręki wezwał swojego zastępcę, wydał mu kilka poleceń i sprężystym kuśtykaniem zbliżył się do Mocków.
– Witam serdecznie, Herr Kriminaldirektor – zakrzyknął porucznik, wyciągając dłoń na powitanie.
– Witam pana, panie poruczniku. – Eberhard uściskał mocno jego prawicę.
– Panowie się poznają. To mój brat Franz Mock, a to pan porucznik Bruno Springs.
– Już pan wygląda znacznie lepiej, Herr Kriminaldirektor. – Springs przyjrzał się poparzonej twarzy Mocka.
– Lepiej niż cztery miesiące temu.
– Pan porucznik – wytłumaczył Eberhard bratu – widział mnie tuż po moim wypadku w Hamburgu. Spotkaliśmy się w szpitalu w Dreźnie i powspominaliśmy z przyjemnością dawne czasy, kiedy razem pracowaliśmy na Schuhbrucke.
– Ale wie pan co, Herr Kriminaldirektor? – Springs jeszcze raz użył starego tytułu Mocka. – Teraz uświadomiłem sobie, że pracowaliśmy też w nowym budynku prezydium nad fosą, ale bardzo krótko, bo pan zmienił firmę niedługo po sprawie Marietty von der Malten.
– Stare dzieje, poruczniku Springs. Teraz sprowadza mnie do pana również pewna dawna sprawa. Chyba niezupełnie zakończona.