– Bresler był Żydem?

– Nie, nie był – Elsa zarumieniła się nieoczekiwanie i gwałtownie umilkła.

– Ale był obrzezany, co? – Mock nie ustępował.

– A skąd mogę niby wiedzieć, co? – Elsa podniosła głos. – Już mam dość tej rozmowy! Wynoś się pan!

– Wyrzuca mnie pani, a ja i tak wrócę. – Mock uśmiechnął się nienaturalnie. – Po sztuczną szczękę. Muszę czymś gryźć moje cztery młode kochanki. One to lubią.

– Nudne są te pańskie dowcipy – mruknęła i powoli się uspokajała.

– Nie interesuje mnie, skąd pani wie o obrzezaniu Breslera – powiedział Mock bardzo łagodnie. – Pewnie widziała go pani w kąpieli w Sadkow, prawda? Bawiła się pani latem na brzegu stawu, a on się kąpał nago, myśląc, że nikt go nie widzi. Tak było, prawda, panno Potempa?

– Tak było – odpowiedziała Elsa bez uśmiechu.

– Czy Bresler kiedykolwiek mówił o swoim obrzezaniu? Czy je wyjaśniał? Na przykład wtedy w Sadkow, gdy go pani ujrzała. Czy jakoś to tłumaczył?

– Tak. Wytłumaczył to operacją stulejki, jaką przeszedł w dzieciństwie.

– Dziękuję pani za to wyjaśnienie. – Mock położył na stole jeszcze jedną parę pończoch. – Wiem, jak trudno było pani to wyznać. A teraz jeszcze jedno pytanie. Dlaczego pani matka nienawidziła Breslera?

– To jest bardzo dziwne, wie pan. – Elsa w zamyśleniu wsuwała do szuflady prezent. – Kiedy pytałam o to mamę, zawsze reagowała gniewem i nigdy nie odpowiadała jasno. Tylko raz powiedziała coś głupiego.

– Co powiedziała? – W głosie Mocka było napięcie. – To bardzo ważne, nawet jeśli jest to coś głupiego.

– Wie pan co? Moja mama często mi czegoś zabraniała. Tak głupio zabraniała. Na przykład nie pozwalała mi się kąpać w Sadkow, straszyła mnie, że tam pływają gryzące karpie. Albo kiedy chciałam się bawić w stodole, zabraniała, mówiąc, że tam jest wielkolud, który mnie połknie. Albo.

– I coś podobnego powiedziała, gdy ją pani zapytała, dlaczego nienawidzi Breslera? Czy tak?

– Tak. – Elsa przewracała w pamięci kartki swojego dziennika, który zginął podczas pożaru hotelu pielęgniarskiego przy szpitalu św. Agnieszki, w którym mieszkała.

– Tak właśnie było. Zapytałam ją, dlaczego tak bardzo nienawidzi Hansa. A ona mi odpowiedziała, że Hans jest zły, bo bije panią.

– Jaką panią? – Przez zakrytą twarz Mocka przebiegły dreszcze.

– Jak to jaką? – Elsa znów była zdenerwowana całą tą rozmową.

– Naszą panią. Hrabinę Gertrudę von Mogmitz. Taka była jej odpowiedź. Uznałam, że jest równie prawdziwa, jak opowieść o mięsożernych karpiach i wielkoludzie w stodole. Nie sądzi pan, że tak jest?

– Raczej tak. – Mock wstał od stołu i położył dłoń na dłoni młodej kobiety o ciemnych, przetłuszczonych włosach i trądzikowatej cerze. Jej ręka drgnęła z obrzydzenia.

– Dziękuję pani za wszystko. Do widzenia.

Panna Elsa Potempa nie odpowiedziała. W jej głowie otwierały się teraz widokówki z Kanthen: czyste stawy, wilgotne lasy i pola, nad którymi nieruchomo stały dymy ognisk i pajęczyny mgły. Poczuła łzy pod powiekami. Kuchenne drzwi trzasnęły mocno.

Wyszedł, pomyślała, i uniosła wzrok. Pomyliła się. Mock nie wyszedł. Stał w drzwiach i obracał swój kapelusz, przesuwając jednostajnie palcami po rondzie. Wydawało się jej, że dostrzega w jego oczach jakiś nieokreślony smutek.

– Ostatnie pytanie, panno Potempa – powiedział. – Naprawdę ostatnie. Mogę?

– Tak, proszę – odrzekła machinalnie.

– Przed wejściem do pokoju chorej pani Potempy powiedziałem pani, że Berta Flogner została zgwałcona i zamordowana. Przyjęła to pani obojętnie. Podobnie zachowała się pani matka. Żadna z pań się nie zmartwiła ani nie zapytała o okoliczności śmierci panny Flogner. Zadajemy często tylko kurtuazyjne pytania, gdy ktoś nas poinformuje o czyjejś śmierci: jak to się stało, kiedy to się stało i tak dalej. Przecież panie ją znały! Ani pani, ani pani matka nie miały ani słowa ubolewania. Dlaczego? To jest moje pytanie.

Elsa Potempa wstała tak gwałtownie, że krzesło zakołysało się i runęło z hukiem na podłogę, wywołując niewielką wibrację brudnych naczyń na kuchni. Podeszła do Mocka i owionęła go swym zgniłym i przesyconym tytoniem oddechem.

– To była mała dziwka, rozumiesz? Dlatego. A teraz spierdalaj stąd w końcu!

Mock bez słowa wykonał polecenie.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

DRUGA PO POŁUDNIU

Zastępca Oberbefehlshabera der SS und Polizei in Breslau, generał von Rodewald, siedział w swojej kwaterze, w bunkrze na czwartym poziomie pod ziemią na Wzgórzu Liebicha, i rozpamiętywał noc z panną Junggebauer. Rozsadzało go poczucie pewności siebie, syte przekonanie, że pieniądze wydane na prezenty i na korumpowanie ordynatora szpitala, by przeniósł śliczną siostrę na inne stanowisko, przyniosły słodki owoc spełnienia. Panna Junggebauer nie była łatwym łupem; dopiero po dłuższym czasie przełamała zawstydzenie i pozwoliła von Rodewaldowi na zdobywanie kolejnych bastionów swojego ciała. W końcu generał, poczynając sobie nader dzielnie, zdobył ostatnią twierdzę, prawdziwą Festung Breslau jej wstydu.

Kiedy rozpamiętywał swoje nocne wyczyny, przyszła mu do głowy zasłyszana gdzieś myśl o świetnym seksualnym dopasowaniu mężczyzny w średnim wieku i młodej kobiety. Różnica wieku w takim związku, myślał, skręcając papierosa, jest czymś wspaniałym. Mężczyzna taki jak ja, pięćdziesięcioparolatek, przekonywał sam siebie, nie jest już krótkodystansowcem i może dać młodej kobiecie wiele radości. Przy takiej na przykład nienasyconej trzydziestolatce dostałbym chyba zawału, a to przemiłe dziewczę Junggebauer szybko i grzecznie usnęło, umożliwiając wojownikowi zasłużony odpoczynek.

Von Rodewald przeciągnął się, aż trzasnęły stawy, i zagwizdał początek Lili Marlene. Ta melodia, śpiewana przez zdrajczynię Dietrich, niespecjalnie się spodobała SS – Sturmbahnführerowi Erichowi Krausowi, który siedział na fotelu pod palmą, palił papierosa w bursztynowej cygarniczce i przeglądał po raz setny raport o Mocku, sporządzony przez ludzi von Rodewalda.

Do pokoju wszedł adiutant generała, porucznik Heine Mürting, którego szara twarz i podkrążone oczy mogły wskazywać, że w nocy oddawał się podobnym rozrywkom jak jego szef.

Wyrzucił prawe ramię ku górze i zameldował, że oto punktualnie się stawił kapitan Eberhard Mock, przywieziony bezpiecznie, choć nie bez trudności, przez motocyklistę Jirgla.

– Prosić – mruknął von Rodewald jak stary kocur.

W pokoju zjawił się człowiek, o którego religijnej i biblijnej obsesji Kraus właśnie czytał.

Czysty i świeżo wyprasowany mundur Mocka okryty był skórzanym płaszczem, jego oczy – motocyklowymi goglami, a dłonie – nieco sfatygowanymi rękawiczkami.

W pokoju rozszedł się zapach wody kolońskiej „Royal” i woń przepalonego oddechu.

– Heil Hitler! – wrzasnął Mock i wyciągnął dłoń ku sufitowi, ponad którym nurkowały rosyjskie iły, zasypując dziś bombami kamienice przy Taschenstrasse. – Melduję się na rozkaz pana generała.

– Heil Hitler! – odpowiedzieli równocześnie Kraus i von Rodewald, ale dalsze słowa należały już do zastępcy namiestnika Himmlera w Breslau. – Proszę usiąść, kapitanie! Papierosa? Mam nile – zaproponował generał, nie zważając na kwaśną minę Krausa.

– Chętnie. – Mock zapalił i rozsiadł się w fotelu.

– Kapitanie – powiedział von Rodewald bez wstępów – czy ma pan mi coś do powiedzenia na temat swoich ostatnich poczynań?

– Nie mam nic do powiedzenia, panie generale – odparł Mock.

– Wciąż jestem zawieszony w obowiązkach i od dwóch miesięcy działam jako człowiek prywatny, nie jako oficer kripo.

– Ma pan na sobie mundur policyjny, kapitanie – warknął Kraus.

– Nie rozumiem, panie generale – powiedział dobitnie Mock do von Rodewalda – jaka jest rola pana SS – Sturmbahnführera Ericha Krausa w mojej sprawie. Proszę o pozwolenie nieuwzględniania pytań SS – Sturmbahnführera Krausa, który nie jest moim zwierzchnikiem i nie może mi wydawać żadnych poleceń.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: