– Skąd pan wiedział, gdzie mnie znaleźć? – zdumiał się Springs.
– Czytałem wczoraj w naszej frontowej gazecie, że pańscy ludzie pomagali gasić pożar laboratorium dentystycznego przy Sadowastrasse. Szukałem więc pana w tych okolicach – wyjaśnił Mock. – Muszę skorzystać z pańskiej znajomości podziemnego Breslau. No co cię tak zdziwiło, Franz? – zwrócił się do brata.
– Na Viktoriastrasse możemy dostać się tylko kanałami i piwnicami. Od wczoraj albo przedwczoraj ulica jest pod okupacją. – pochylił się do zarośniętego ucha Franza i tłumiąc wstręt przed wonią przetrawionej wódki, szepnął: – Pamiętasz to zdanie z kartki „Śpiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”? Napisano je najpóźniej przedwczoraj. Ktoś nie miał aktualnych danych z linii frontu. Tak, Franz, idziemy na front.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
KWADRANS NA DZIEWIĄTĄ RANO
Jeden z chłopców Springsa szedł przodem i oświetlał drogę latarką.
W podziemne korytarze weszli przy parowozowni i po dziesięciu minutach marszu – najpierw przez szereg niewielkich hal fabrycznych, a potem długim, prostym tunelem, oświetlonym brudnożółtymi żarówkami oplecionymi kagańcami drutu – dotarli do potężnych drzwi.
Ich przewodnik nacisnął dzwonek, rozsunęła się zasuwa i w betonie drzwi pojawiło się za zakratowanym okienkiem nieufne oko wartownika. Oko stało się bardziej ufne pod wpływem stałej przepustki. Druk z podpisem nowego komendanta twierdzy Niehoffa otwierał wejście do podziemnego świata Breslau.
Był mroczny i pełen kurzu, wzbijanego butami żołnierzy i kołami motocykli, które jeździły szerokimi tunelami i znikały w bocznych ulicach podziemia. Przewodnik od Springsa chłonął to wszystko z najwyższą ciekawością poszukiwacza przygód, lecz wkrótce zwyciężyła obowiązkowość żołnierza Volkssturmu i chłopak, poprawiając przestarzałe włoskie caracano, wrócił do swych naziemnych obowiązków.
Wartownik zostawił ich samych, by po chwili zjawić się w towarzystwie nieogolonego porucznika Wehrmachtu w przysypanym tynkiem mundurze, obok niego dreptał gruby adiutant z lampą naftową.
– Nazwisko? – porucznik był nieufny, podobnie jak przed chwilą jego podwładny.
– Kapitan Eberhard Mock – usłyszał w odpowiedzi i zobaczył legitymację policyjną. – A to mój brat Franz Mock.
Porucznik kazał adiutantowi wysoko podnieść lampę. Przez długą chwilę lustrował elegancki strój Eberharda: wypastowane lakierki, nienagannie skrojony dwurzędowy garnitur z granatowej wełny przetykanej srebrnymi prążkami, białą koszulę i krawat koloru wina, któremu towarzyszyła trójkątna chustka tejże barwy, zatknięta w kieszonce.
Spod kapelusza patrzyły na niego wyłupiaste oczy, które były jedynymi żywymi punktami w wypalonych martwych fałach skóry.
– Porucznik Georg Lehnert – przedstawił się oficer. – Czytałem o panu, panie kapitanie. Te blizny to straszne pamiątki po pańskim bohaterskim wyczynie w Dreźnie, czy tak?
– Niezupełnie. Poparzyła mnie papa podczas bombardowania Hamburga – odpowiedział zmęczonym głosem Eberhard.
Tylko w tym tygodniu kilkunastu jego rozmówców zwróciło uwagę na poparzenia. A bywało ich więcej.
– Natomiast zdarzenie, o którym pan mówi, rzeczywiście nastąpiło przed miesiącem podczas bombardowania Drezna.
– Dlaczego jest pan bez munduru, kapitanie? – zapytał wprost Lehnert, którego mocno irytowała diamentowa szpilka w krawacie Mocka.
– Pozwoli mi pan przejść, poruczniku, czy będzie mnie pan jeszcze pytał o moją sztuczną szczękę? – Mock wyjął papierośnicę i z uśmiechem poczęstował Lehnerta.
– Mam do spełnienia ważną misję na Viktoriastrasse. Zostawiłem tam coś bardzo ważnego, co w żadnym wypadku nie może wpaść w ręce wroga. Jestem oficerem policji.
– Ponieważ ma pan ważną przepustkę, może pan poruszać się swobodnie po obszarze będącym pod moim dowództwem – Lehnert udał, że nie dostrzega pojednawczego gestu Mocka, i nie wziął papierosa.
– Muszę jednak pana ostrzec, że niektóre korytarze prowadzące do piwnic po drugiej stronie frontu zostały przez nas zasypane, inne – zabetonowane, a jeszcze inne – zaminowane.
O ile pamiętam, przejście na Viktoriastrasse jest obsadzone przez pluton spadochroniarzy z 26. pułku, uzbrojonych w sturmgewehry. Proszę ustalić z nimi hasło, żeby pana nie zabili podczas powrotu.
– Jak tam dojść, panie poruczniku? – to pytanie zadał Franz. Mrużył oczy od kurzu, a na języku czuł kamienny smak cementu. Gdzieś niedaleko obracało się z hukiem wrzeciono betoniarki.
– Podziemne korytarze są dokładnie pod ulicami. – W Lehnercie większą podejrzliwość niż elegancja Eberharda wzbudzało niechlujstwo Franza. – Zna pan Wrocław, trafi pan wszędzie – wskazał głową na tabliczkę z napisem „Sadowastr.”, umocowaną na środku ściany korytarza. – Takie tablice są wszędzie. Gorzej będzie z trafieniem do właściwej piwnicy. Ale na razie podziemne miasto jest całkowicie w naszym władaniu. Wszędzie są nasi ludzie. Oni panom wskażą drogę do właściwej piwnicy.
Nad nimi zadudniło i mężczyźni na podziemnej ulicy odnieśli wrażenie, że zatrząsł się sufit. Eberhard zaciągnął się mocno papierosem i sam już nie wiedział, czy wciąga do płuc tytoniowy dym, czy też cementowy pył. Ze zgrozą zauważył, że warstwa takiego pyłu pokrywa jego garnitur. Przejechał dłonią po materiale i z wściekłością stwierdził, że wtarł kurz w strukturę wełny.
– Pozwoli pan zauważyć, kapitanie – uśmiechnął się kwaśno Lehnert – że pana strój nie jest najodpowiedniejszy do poruszania się po podziemiach Breslau.
Dlatego zapytałem o mundur.
Eberhard pojrzał na swój zakurzony garnitur i noski butów od Andritschkego, które przed sekundą straciły swój blask. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie lata gimnazjalne i słowa nauczyciela gimnastyki, byłego atlety Dietera Czypionki. Kiedy po lekcji chłopcy rzucali się na siebie, aby wyrównać sportowe rachunki, Czypionka, sam nienagannie ubrany, z wąsami pachnącymi pomadą, wchodził do szatni cuchnącej gumą i smrodem hormonów, rozdzielał walczących chłopców i – nawet się nie krzywiąc – mawiał: – Panowie, dżentelmen nawet w tym smrodzie powinien pozostać dżentelmenem”.
Eberhard powtórzył Lehnertowi słowa Czypionki, zamieniając słowo „panowie” na „panie Poruczniku”, a „smród” na „piekło”.
Zły z powodu zabrudzonego garnituru, nawet nie zauważył, że do grona dżentelmenów zaliczył jedynie siebie.
Franz, wyraźnie poirytowany próżną – według niego – gadaniną, nawet tego nie zauważył, a porucznik Lehnert skrzywił się tylko i powiedział coś szybko wartownikowi, czego obaj bracia nie dosłyszeli z powodu ostrzegawczych okrzyków sanitariuszy, którzy nieśli kogoś na noszach.
Wartownik zazgrzytał wielkim kołem, odcinając wejście, przez które się tutaj przedostali.
Lehnert wskazał na stojący kilka kroków od nich motocykl zündapp z bocznym wózkiem:
– Mogę panu pożyczyć mój motor, kapitanie. – Lehnert konsekwentnie używał stopnia wojskowego, nie policyjnego. – Szybciej pan dojedzie.
– Dziękuję, panie poruczniku. – Mockowi nie dawało spokoju słowo „dżentelmen” i postać Czypionki.
Zobaczył swojego nauczyciela gimnastyki: jego sterczące wąsy, łysą głowę, zmiażdżone małżowiny uszne i maniery angielskiego lorda. Powiedział w zamyśleniu: – Profesor Czypionka rzekłby: „Przepraszam za swoją arogancję”.
– Nie rozumiem, kto by to powiedział?
– Ktoś nie z tego świata. – Mock usiadł na kanapie motocykla, przekręcił kluczyk na baku i kopnięciem uruchomił silnik. – Ktoś ze świata zmarłych. Z Pól Elizejskich. Wie pan, dlaczego zawsze poza domem chodzę w garniturze? Po prostu okazuję cześć temu miastu. Tak jak do obiadu zawsze siadam w krawacie, okazując cześć Temu, który mi daje pożywienie. Głupi nawyk. Tutaj powinno się chodzić w zwierzęcych skórach i z maczugami.
Franz z trudem wgramolił się do wózka i podziękował Lehnertowi, zdejmując na chwilę kolejarską czapkę z kanciastej głowy.