Porucznik nie zauważył tego. Myślał o starym elegancie, który zawsze okazywał szacunek miastu Breslau, niezależnie od tego, w jakiej formie ono istnieje, niezależnie od tego, kto nim włada, nieważne, w jakiej będzie ono postaci: prawdziwej, podziemnej czy urojonej. Myślał również o swojej córce, która kilka tygodni temu w niedalekim Ohlau stała się zdobyczą wojenną ludzi z mongolską fałdą na czole. Miała tyle samo lat, ile dziewczyna uratowana w Dreźnie przez kapitana Mocka.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

DZIEWIĄTA RANO

Do podziemnego Hohenzollemplatz, skąd miał prowadzić tunel do piwnicy domu przy Viktoriastrasse 43, dojechali po dziesięciu minutach jazdy w ogłuszającym huku silnika, zwielokrotnionym przez puste korytarze.

Nagle ujrzeli prowizoryczny szlaban i nieprzyjazne twarze w hełmach Wehrmachtu.

Zakurzony garnitur Mocka i fotografia w legitymacji policyjnej, niewiele przypominająca pierwowzór, wywarły na dowódcy plutonu kapralu Hellmigu zdecydowanie mniejsze wrażenie niż przepustka wystawiona przez kapitana Springsą.

Mock – ku irytacji Hellmiga nienawidzącego obcych języków – jako hasło i odzew podał łacińską maksymę dum spiro spero. *

Napisał ją węglem na ścianie korytarza, aby każdy wartownik mógł ją przeczytać, zanim naciśnie spust. Potem przez bardzo niskie, grube stalowe drzwi przeszli linię frontu. Trzask odrzwi był jak wybuch bomby, jak końcowy akord, jak huk więziennej bramy.

Eberhard poczuł ukłucie lęku, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że są na ziemi wroga. Przeraziła go cisza, którą zakłócał świdrujący cienki pisk.

Zapalił latarkę i obejrzał dokładnie betonowe ściany schronu, w którym się znajdowali. Oprócz drzwi był w tym pomieszczeniu zwykły właz.

Franz na znak Eberharda pokręcił zardzewiałym kołowrotem, odchylił grubą stalową pokrywę włazu i po chwili poczuli ruch powietrza, które niosło ze sobą zapach stęchlizny, szczurzych odchodów i smród rozkładającego się ciała ludzkiego, przypominający woń przysmażonej marchwi połączoną z siarkowodorowym odorem gazów gnilnych.

Eberhard wszedł na wrogi teren, przeciął smugą światła ciemność piwnicy i ujrzał wzdęty gazami brzuch leżącego na plecach żołnierza niemieckiego.

Sprawne oko długoletniego policjanta natychmiast dojrzało krew oblepiającą dziurę w głowie, kawałki metalu tkwiące w piersi i w udach, połamane paznokcie i zryty tynk ściany.

– Spóźnił się pewnie podczas odwrotu – szepnął Eberhard do brata, przełknąwszy ślinę. – Jego ludzie już zamknęli właz, a on drapał ścianę, dopóki go nie dosięgnął ruski granat.

Franz nie słuchał, zajęty oczyszczaniem swego zalkoholizowanego organizmu z resztek wódki. Kiedy wydał już ostatnie kaszlnięcie, splunął siarczyście i spojrzał na brata przekrwionymi oczami.

– Scheisse, co tu się stało?

– Tak wygląda front, nie widziałeś nigdy trupa? – zapytał Eberhard i oświetlił napis cyrylicą na ścianie. Pod napisem była strzałka wskazująca niewielkie wzniesienie w klepisku piwnicy.

– Uważaj, tu mogli zakopać miny. Ruscy piszą swoim alfabetem. To dla nas jak szyfr. Wiedzą o tym.

Podszedł do drzwi jednej z piwnic. Wisiały na jednym zawiasie.

– Chodź, pomóż mi. – Wskazał drzwi.

– Ułożymy je jak barierę, żebyśmy nie wpadli na miny, kiedy będziemy wracać.

Zrobili to, ciężko oddychając.

Eberhard przeskoczył ciało, płosząc kilka szczurów. Jeden z nich otarł się o nogawkę spodni Franza, który aż podskoczył z odrazy. Eberhard oświetlił małe stworzenie i przyjrzał mu się uważnie.

– Okręt „Breslau” jeszcze nie tonie, skoro na nim pozostałeś – powiedział cicho do szczura.

Ruszyli przed siebie, świecąc pod nogi.

Na klepisku roiło się od pcheł, gdzieniegdzie zapiszczał szczur, z jakichś otwartych drzwi splądrowanej piwnicy wyleciał ze świstem nietoperz i zniknął w ciemnościach. Eberhard szczególnie uważnie szukał wzgórków na klepisku i rosyjskich napisów na ścianach.

Oświetlał poza tym wnętrza piwnic i wchłaniał zapach kompotów wylewających się z rozbitych słoików, woń sfermentowanego wina i przegniłych worków. Potykali się o deski, stare koła rowerów i fragmenty mebli. W końcu doszli do końca korytarza.

Eberhard zgasił latarkę i po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

Nie była ona zresztą absolutna.

W nieokreślonej oddali czerń piwnicy złamana była bladą poświatą, która wycinała z ciemności kilkanaście równoległych kresek.

Eberhard zorientował się po kilku sekundach, że są to krawędzie stopni, na których załamywało się światło padające ze szczytu schodów.

– Jest wyjście z piwnicy – szepnął do brata i ruszył ku poświacie.

Po chwili obaj stali przy wejściu do piwnicy i nasłuchiwali odgłosów z klatki schodowej. Słyszeli jedynie szelest gazet poruszanych przeciągiem i trzaskanie okna na jakimś niskim półpiętrze.

Eberhard otworzył drzwi i znaleźli się na krętych schodach, prowadzących na parter budynku.

Pokonali je, przykleiwszy się prawie do ściany.

Na parterze kamienicy fruwały płachty „Schlesische Tageszeitung”. Ogromne tytuły apelowały do niemieckiego patriotyzmu i domagały się ostatecznego odpędzenia bolszewików spod bastionu europejskiej cywilizacji.

Weszli na drewniane schody, po których tańczyły plamy światła ze świetlika wieńczącego dach kamienicy. Opierając się o chybotliwą poręcz, wspięli się na pierwsze piętro. Nagle znów trzasnęło okno pchnięte pędem przeciągu. Uderzenie było tym razem tak silne, że jedna z szybek pękła i jej okruchy pofrunęły z żałosnym brzęczeniem w czeluść szybu wentylacyjnego.

Na klatkę schodową wdarło się wściekłe ujadanie sfory psów. Bracia Mock zastygli w oczekiwaniu. Nic się nie wydarzyło. Psy szczekały pod kamienicą, gazety zsuwały się po schodach z łagodnym szmerem.

Mieszkanie numer 7 było otwarte na oścież.

Na drzwiach wejściowych krzywe, wymalowane białą Oleśnicą litery oznajmiały: „Uwaga, tyfus”, i straszyły trzema wykrzyknikami.

Eberhard się nie przestraszył. Wszedł do środka. Był w zaśmieconym przedpokoju.

Rozsypana kasza gryczana zachrzęściła mu pod butami. Drzwi do czterech pomieszczeń były pozamykane.

Wiedział, że najbezpieczniej będzie wejść do pokoju naprzeciwko, ponieważ stamtąd znów będzie mógł kontrolować cały przedpokój. Szeptem kazał Franzowi pozostać w drzwiach wejściowych, a sam ruszył ciężkim truchtem naprzód, z przeraźliwym trzaskiem miażdżąc po drodze ziarna kaszy.

Wpadł na drzwi lewym ramieniem i znalazł się w małym pokoju, którego okno wychodziło na zalaną słońcem ulicę. Pokój był pozbawiony sprzętów. Jedynie firanka trzepotała na wietrze wiejącym z rozbitego okna.

Eberhard zbladł i wyszedł z pokoju.

– Nie wchodź tutaj – powiedział drżącym głosem.

Franz nie posłuchał go i ruszył w stronę pokoju. Deptał z wściekłością kaszę gryczaną, odpychał rękę brata, przedzierał się przez zasieki jego ramion. „Tam jest coś, co pomoże ci znaleźć mordercę twojego syna” – przekonywał autor listu.

W tym pokoju jest coś, co pomoże mi znaleźć mordercę Erwina, myślał Franz i napierał swym ciężkim, kolejarskim, spracowanym ramieniem na drzwi blokowane przez Eberharda.

Ten popchnął mocno brata w przeciwną stronę, wszedł z powrotem do pokoju i zamknął się od wewnątrz na klucz, który tkwił w zamku.

Pokój był pozbawiony sprzętów. Ale nie był pusty. Jedna z firanek trzepotała na wietrze. Natomiast druga oplatała jakąś leżącą na podłodze postać.

– Otwieraj, sukinsynu!

– Franz podniósł głos i załomotał w drzwi.

Eberhard pochylił się i – wbrew zaleceniom naukowej kryminalistyki – zaczął zsuwać firankę z postaci. Nie było to łatwe, ponieważ była ona przyklejona w dwóch miejscach galaretą krwi.

– To nie był twój syn, tylko mój, otwieraj! – Franz tym razem kopnął w drzwi. – Muszę wiedzieć, co tam jest!

вернуться

* [Dopóki oddycham, mam nadzieję]


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: