Najbliższa, niewielka stacyjka była opustoszała. Wąskie ruchome schody wyniosły go na powierzchnię.

Przed stacją również nie było nikogo. W oddali błyszczały w słońcu wysokie budowle Radowa. Za budynkiem stacyjnym, aż po widnokrąg, biegł rząd ogromnych, sięgających wysoko w niebo przezroczystych wież.

Był więc za miastem. Na prawo dostrzegł szeroką aleję wysadzaną topolami, a za nią długi nasyp. Wokół panowała cisza, tylko od strony wież dobiegał z daleka miarowy przytłumiony pomruk.

Chwila wahania i ruszył skrajem drogi ku nasypowi. Przeskoczył płytki rów i począł wspinać się po zboczu. Czuł, jak mu serce gwałtownie kołacze w piersi.

Wreszcie stanął na szczycie nasypu. W dole, za rzadkimi zaroślami, płynęła rzeka.

Rozejrzał się jeszcze raz wokoło, czy go ktoś nie widzi, i zbiegł z nasypu w chaszcze. Tu na pewno nikt go nie mógł dostrzec.

Zatrzymał się w krzakach w pobliżu brzegu umocnionego kamiennym usypiskiem.

Czyż nie sam Bóg zaprowadził go aż tu, aby mógł uwolnić się z szatańskich okowów?…

XII. WYZWANIE

Pokój był pusty. Na tarasie również Modesta nie było. Miksza próbował odnaleźć go drogą namiaru pekoderowego, ale „osobisty sygnalizator obecności” nie nadawał sygnału zwrotnego. Fakt ten mógł być wytłumaczony tylko trojako: albo posiadacz pekodera znajdował się w odległości co najmniej 300 km od Radowa, albo przebywał w szczelnie zaekranowanym pomieszczeniu, albo jego sygnalizator uległ uszkodzeniu. Można było to sprawdzić dając sygnał na sieć satelitarną poprzez pogotowie awaryjne.

Po kwadransie przyszła odpowiedź: na dwie godziny przed przylotem Mikszy z Nowego Jorku pogotowie awaryjne odebrało „sygnał uszkodzenia” i wysłano natychmiast według namiaru lokalny patrol poszukiwaczy. Odnalazł on po śladzie radioaktywnym zniszczony pekoder wśród zarośli nad brzegiem Odry, w pobliżu końcowej stacji zachodniego odcinka radowskiego ciągu podziemnego. Żadnych śladów katastrofy czy nieszczęśliwego wypadku nie stwierdzono, nie było więc powodów do alarmu. Teraz, gdy Miksza podał numer pekodera Müncha, okazało się, że jest to właśnie ten sam aparat.

Uszkodzenie przypadkowe trzeba było uznać za nieprawdopodobne. Wyglądało na to, że Münch świadomie zniszczył sygnalizator, zresztą sposobem bardzo prymitywnym, rozbijając go kamieniem i wrzucając do rzeki. W tej sytuacji Miksza połączył się z Nowym Jorkiem, wzywając do aparatu Kamę.

Zniszczenie pekodera była dla Kamy ciężkim ciosem. Nikt chyba nie był w stanie lepiej od niej ocenić, co oznaczał ten fakt. Prawda, że Modest ostatnio buntował się coraz bardziej przeciw temu, co widział i słyszał. Ale co innego oznaczał opór psychiczny wobec prób narzucenia obcej mu koncepcji świata, a co innego czynne wystąpienie przeciw temu światu.

— Chyba przesadzasz jednak? — próbował tłumaczyć jej Miksza, gdy zwierzyła mu się ze swych obaw. — Może przystał do „ptaków”? Zdarza się przecież, że uciekający z domu chłopcy niszczą pekodery, aby rodzice nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Modest też jest trochę jak dziecko. Może jednak tylko o to mu chodziło…

— Nie! Nie! To zupełnie co innego. Czy wiesz, czym był dla niego pekoder? Próbowałam mu kiedyś wytłumaczyć, ale on zupełnie nie chwyta problematyki technicznej. Dla niego pekoder to urządzenie cudowne, a raczej nawet nie urządzenie, ale, wyrażając się obrazowo, jeszcze jedna postać… anioła stróża.

— Prawdę mówiąc, pewnych analogii można się tu doszukać… Lecz jeśli byłoby tak, jak mówisz, wówczas nie zniszczyłby aparatu. Czy możliwe, aby ktoś, kto wierzy niezachwianie w anioła stróża, ze wszystkimi jego nieziemskimi cechami, miał odwagę go… zabić?

— Otóż to! — podchwyciła Kama. — Znam dobrze Modesta, a przynajmniej zdaje mi się, że wiem, co się w jego głowie dzieje. Według niego pekoder może służyć tylko albo siłom niebieskim, albo… piekielnym. Innych możliwości nie ma. Niemal do ostatnich dni wydawało mi się, iż wchodzi w grę tylko pierwsza z tych możliwości. Teraz, niestety, należy przyjąć drugą.

— No, dobrze. Niech będzie, że on rozbijając pekoder zniszczył jakiegoś tam diabła, czy też raczej jego narzędzie, bo chyba diabłom przypisuje on również atrybut nieśmiertelności. No i cóż z tego? Czy zmieni to w czymkolwiek jego sytuację? Przekona się wkrótce, że to nie miało sensu.

— On zaczyna walczyć z naszym światem…

— To sprawa z góry przegrana. W ciągu paru dni będzie zmuszony skapitulować. Myślisz, że jak go głód przyciśnie — nie skorzysta z automatu spożywczego? Choćby wierzył, że to dzieło szatana?

— Nie masz racji. Głodem do niczego się go nie zmusi. Nie o to jednak chodzi. Nie sądzę, aby próbował podjąć walkę z całym światem technicznym. Nie tu tkwi istota problemu. Czy nie rozumiesz? Na to, aby zdecydował się uderzyć kamieniem w pekoder, trzeba było nie tylko odwagi… Ponieśliśmy klęskę! My wszyscy! A przede wszystkim ja! To już nie jest tylko nieufność, lecz zadokumentowanie przekonania, że reprezentujemy to, co on potępia. A ściślej, co według niego potępia Bóg. Nie mogę sobie darować, że kazałam mu czekać, że zostawiłam go samego. Prosił, abym wróciła… Chciał pomocy. Wtedy nie wszystko jeszcze było stracone…

Miksza zasępił się.

— Myślisz, że on już nie wróci?

Skinęła głową.

— Więcej. Zaczynam obawiać się, że Balicz ma rację. Że w ogóle sprawa jest beznadziejna i nie obejdzie się bez terapii neurofizjologicznej, bez ingerencji w głąb układu mózgowego.

Ale Nowakowi Moda nie oddam. Nie oddam! — uniosła nagle głos. — Pozostała jeszcze Kalkuta. Garda mnie z pewnością poprze. Może jeszcze nie wszystko stracone.

Patrzył na nią ze współczuciem.

— Może zresztą się mylę — podjęła po chwili już spokojniej. — Może po prostu wybrałam złą drogę? Tak czy inaczej nie ułatwi to dalszej pracy tym, którzy ją po mnie podejmą.

Zmarnowałam wszystko niepotrzebnie… Zupełnie niepotrzebnie! Powinnam była z nim jechać.

— Widzę, że bardzo się tym przejęłaś.

— Tak. Może wyda ci się to dziwne, ale… przywiązałam się do niego. Powiesz: królik doświadczalny. Może to jest bardzo egoistyczne i płytkie, ale powiedziałam sobie, że dopnę tego, iż zrozumie. Chciałam, aby zrozumiał o własnych siłach, bez ingerencji fizycznej.

Byłam dumna z każdego sukcesu, lękałam się, gdy stawał przed nową przeszkodą. Wierzyłam w niego.

Zapanowało milczenie.

— O czym myślisz? — zapytała Kama.

Spojrzał na nią niepewnie.

— O tobie… — powiedział niemal szeptem. — Widzisz… — podjął z wyrazem zakłopotania. — Chodzi mi o twój stosunek do Modesta. Zastanawiałem się, czy można pokochać takiego człowieka…

— Pokochać?! — spojrzała na niego zdziwiona.

Zmieszał się.

— Masz rację. Może to zbyt silne słowo. Raczej… polubić. Czy można go polubić? Nawet gdyby nie był taki… nienaturalny. On przecież zabijał! Skazywał ludzi na tortury! Na śmierć!

Poruszyła się niespokojnie.

— Widzisz… To nie tak. To człowiek… jakby chory. Chory i bardzo nieszczęśliwy. Miota się w sobie. Nigdzie nie znajduje spokoju. Co krok spadają na niego nowe ciosy. Nie może sobie znaleźć miejsca. Nie potrafi. On żył i żyje jeszcze w piekle. W rzeczywistym piekle samoudręki. Czy my w ogóle, my ludzie dwudziestego pierwszego wieku, zdajemy sobie sprawę z ogromu przepaści, jaka nas dzieli od czasów Modesta Müncha. Czy można więc potępiać go za to, że jest taki, jaki jest? Raczej chyba współczuć. Ja właśnie…

Umilkła patrząc na Mikszę z wyrzutem.

— Rozumiem… — odezwał się po chwili i jakby usprawiedliwiając dodał: — To wszystko tak się jakoś zbiegło… Nie wiem sam, co mówię…

— To ja jestem wszystkiemu winna — stwierdziła z goryczą. — Wszystko zmarnowałam.

Powinnam przewidzieć z góry… Teraz już jest za późno.

— Patrzysz zbyt czarno! — próbował ją pocieszyć. — Sądzę, że on powróci, i to w ciągu kilku dni. Po pierwsze: nie da sobie sam rady, po drugie: jesteś dla niego czymś więcej niż lekarzem…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: