Właściwie Shadwell też nie dowodził Armią. W sprawozda­niach i rozliczeniach wykazywał, że dowódcą jest generał Smith. Podlegają mu pułkownicy Green i Jones oraz majorzy Jack-son, Robinson i Smith (ale z innych Smithów). Dalej na liście fi-

gurowaly nazwiska majorów Saucepena, Tina, Milka i Cupboar-da, gdyż ograniczona wyobraźnia Shadwella stawiła niespodzie­wanie opór. Byli także kapitanowie Smith, Smith, Smith, Smythe i Ditto oraz pięciuset sierżantów, kaprali i szeregowców. Pra­wie każdy nazywał się Smith, ale to nie miało znaczenia, gdyż ani Crowley, ani Azirafal nie mieli cierpliwości, żeby przejrzeć listę do końca. Wystarczyło, że mają podkładkę w dokumentach.

Suma spływająca z centrali do kasy Armii nie przekraczała sześćdziesięciu funtów rocznie.

Zdaniem Shadwella to nie było żadne przestępstwo. Armia to rzecz święta, ale trzeba jakoś zarabiać na życie. Brzęcząca moneta nie wpływała do kasy tak szybko jak dawniej.

ROZDZIA Ł Xl

Było to bardzo wczesnym rankiem w sobotę, w ostatni dzień ist­nienia świata, a niebo stało się czerwieńsze od krwi. Posłaniec z “International Express" wziął zakręt z rozważną szybkością trzydziestu pięciu mil na godzinę, zredukował bieg do drugiego i zatrzymał się na trawiastym poboczu.

Wysiadł z furgonetki i natychmiast rzucił się do rowu, by unik­nąć ciężarówki właśnie przelatującej przezzakręt z szybkością znacznie przekraczającą osiemdziesiąt mil na godzinę.

Wstał, podniósł okulary, nałożył je na nos, odnalazł swą pacz­kę i bloczek pokwitowań, otrzepał mundur z trawy i błota, a na­stępnie, jakby po namyśle, zaczął wygrażać pięścią szybko nikną­cej w dali ciężarówce.

— Powinno się ich zakazać, cholernych ciężarówek, żadne­go szacunku dla innych użytkowników dróg, a zawsze powta­rzam, pamiętaj synu, że bez samochodu jesteś tylko zwyczajnym pieszym...

Wspiął się na trawiaste zbocze, przełazi przez niskie ogrodze­nie i znalazł się nad rzeką Uck.

Posłaniec z “International Express" poszedł brzegiem rzeki, trzymając paczkę.

Nieco dalej nad brzegiem siedział miody człowiek'odziany w biel. Włosy miał białe, cerę bladą jak kreda i tak siedział, patrząc w górę i w dół rzeki, jakby podziwiał widoki. Wyglądał jak wikto­riańscy poeei na chwilę przedtem, nim suchoty i nadużywanie nar­kotyków wyprawiały ich na tamten świat. '

Człowiek z “International Express" nic nie mógł z tego zrozu­mieć. Mam na myśli, że w dawriych czasach; a tak naprawdę wcale to nie było aż tak dawno temu, co paręnaście jardów siedzieli wzdłuż brzegu rzeki wędkarze; bawiły się tutaj dzieci; zakochane parki przychodziły posłuchać plusku i szemrania rzeki, trzymając się za ręce ł gruchając jak gołąbki o zachodzie słońca w Sussex. Robił to z Maud, swoją kobietą, zanim się pobrali. Przychodzili tu na pocałuski, a przy pewnej pamiętnej sposobności, na obłapkę. Czasy się zmieniają, pomyślał posłaniec.

Teraz z biegiem rzeki spokojnie płynęły białe i brązowe rzeźby z piany i szlamu, często kryjąc jej powierzchnię wielojardowymi połaciami. Gdy zaś stawała się widoczna, niosła na sobie molekular­ną warstwę petrochemicznej tęczy.

Rozległ się głośny furkot skrzydeł. Kilka gęsi pełnych wdzięczno­ści za to, że po długim i wyczerpującym przelocie nad Północnym Atlantykiem znalazły się znowu w Anglii, wodowało na wygładzonej chemiczną tęczą powierzchni i natychmiast zatonęło bez śladu.

Zabawny ten stary świat, pomyślał posłaniec. Oto Uck, niegdyś najpiękniejsza rzeka tej strony świata, obecnie zaś po prostu lśnią­cy ściek przemysłowy. Łabędzie opadają na dno, a ryby wypływają na wierzch.

No i masz swój postęp. Postępu nie da się powstrzymać. Dotarł do człowieka w bieli.

— Proszę wybaczyć. Nazwisko Kredowy, zgadza się? Człowiek w bieli milcząco kiwnął głową. Nie przestawał wpatry­wać się w rzekę, goniąc spojrzeniem imponującą rzeźbę z piany i szlamu. '·--:.;

—Jakże piękne - szepnął. -Jakże to wszystko cholernie piękne. ; Posłaniec na chwilę stracił mowę. A potem włączyła się jego wewnętrzna automatyka.

— Zabawny ten stary świat nieprawdaż i na pewniaka chcę po­wiedzieć jeździ się po całym świecie doręczając i oto tu się jest praktycznie we własnym domu że tak powiem chcę powiedzieć że urodziłem się i wychowałem w okolicy tutaj i byłem nawet nad Mo­rzem Śródziemnym i w Des Moines a to jest w Ameryce a teraz je­stem tutaj i oto pańska paczka.

Osoba nazwiskiem Kredowy wzięła paczkę, sięgnęła po blo­czek pokwitowań i podpisała się. Pióro zaczęło przeciekać i jej pod­pis zatarł się podczas składania. Było to długie słowo, zaczynało się od S, potem był kleks, a potem kończyło się czymś, co mogło zna­czyć ...żenię ale mogło też być ...ranie.

— Uprzejmie dziękuję — powiedział posłaniec.

Zawrócił wzdłuż brzegu rzeki, dążąc w stronę ruchliwej drogi, na której zostawił swą furgonetkę. Idąc starał się nie patrzeć na rzekę.

Człowiek w bieli otworzył paczkę. Wewnątrz znajdowała się ko­rona — obręcz z białego metalu wysadzana brylantami. Przez krótką chwilę przyglądał jej się z satysfakcją, a potem nałożył. Zabłysła w promieniach wschodzącego słońca. A potem plama, która zaczę­ła pokrywać srebrną powierzchnię w miejscu, gdzie dotknął jej pal­cami, rozlała się i objęła ją całkowicie. Korona stała się czarna.

Biały wstał. Jest coś, co można powiedzieć w obronie skażenia atmosfery: uzyskuje się przez to zupełnie zdumiewające wschody słońca.

A niedbale rzucona zapałka podpaliłaby rzekę, ale niestety, w tej chwili już nie było na to czasu. W umyśle Białego tkwiła wie­dza, gdzie Czterech ma się spotkać i kiedy. Musiał więc pośpieszyć się, by zdążyć tam na dzisiejsze popołudnie.

Być może istotnie podpalimy to niebo, pomyślał. I prawie nie­zauważalnie opuścił swoje miejsce.

Czasu nie zostało zbyt wiele.

Posłaniec zostawił swoją furgonetkę na trawiastym pobo­czu dwupasmowej szosy. Przeszedł na stronę kierowcy (ostrożnie, ponieważ inne wozy i ciężarówki nadal z zawrotną szyb­kością brały zakręt), sięgnął do środka przez otwarte okno i wziął swój leżący na tablicy rozdzielczej rozkład jazdy.

A więc jeszcze tylko jedno zlecenie.

Uważnie odczytał instrukcje na blankiecie. Przeczytał je po­nownie, zwracając szczególną uwagę na adres oraz zawiadomienie. Adres składał się z jednego słowa: Wszędzie.

Następnie swoim przeciekającym piórem napisał krótki list do swej żony, Maud. Tylko dwa słowa: Kocham cię.

Wreszcie odłożył rozkład jazdy na tablicę rozdzielczą, popa­trzył w lewo, popatrzył w prawo, znów spojrzał w lewo i zdecydowa­nym krokiem ruszył przez jezdnię. Był w połowie drogi, gdy zza za­krętu wypadł niemiecki moloch, prowadzony przez kierowcę osza­lałego od kofeiny, małych, białych tabletek oraz przepisów ruchu drogowego EWG.

Widział jego oddalający się ogrom.

Hej, pomyślał, ten mnie prawie załatwił.

Po czym popatrzył w dół, do rynsztoka.

Och, pomyślał.

— TAK- zgodził się głos zza jego lewego ramienia, a przynaj­mniej zza wspomnienia o jego lewym ramieniu.

Posłaniec zrobił w tył zwrot, popatrzył i ujrzał. Początkowo nie mógł znaleźć właściwych słów, nie mógł znaleźćniczego, aż wreszcie przyzwyczajenia całego pracowitego życia wzięły górę i powiedział:

— Zawiadomienie dla pana.

—DLA MNIE?

— Tak. - Posłaniec wolałby mieć nadal gardło. Mógłby prze­łknąć ślinę. - Niestety, nie przesyłka, proszę pana... hm. Jest zawia­domienie.

—PRZEKAŻ JE WIĘC.

— Oto ono. Ehem. Przybądź i ujrzyj.

— NARESZCIE. — Twarz miała wyszczerzone zęby, ale biorąc pod uwagę rodzaj twarzy, nie mogło być inaczej. - DZIĘKUJĘ CI -kontynuowała. - MUSZĘ POCHWALIĆ TWOJE ODDANIE SŁUŻBIE.

— Tak? — Zmarły posłaniec zapadał się w szarą mgłę i jedynym, co widział, były dwa błękitne punkty, które mogły być oczami, a mogły też być dalekimi gwiazdami.

— NIE MYŚL O TYM JAKO O UMIERANIU - powiedział Śmierć*. - POMYŚL JAKO O WCZESNYM WYRUSZENIU DLA UNIKNIĘCIA TŁOKU.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: