– Pan Austin? – zagadnął.
– Tak, tak się nazywam.
Meksykanin okazał odznakę policji federalnej.
– Policyjna eskorta dla pana i pańskich skarbów – wyjaśnił z uśmiechem. – Z polecenia szefa. W Tijuanie jest dużo złych ludzi.
Zaprowadził gościa do granatowego samochodu i otworzył tylne drzwi. Austin wsiadł pierwszy, szybko lustrując wzrokiem parking. Zavali nie dostrzegł. To dobrze, że Joe nie rzuca się w oczy, lecz poczułby się raźniej, wiedząc, że ktoś go osłania.
Wóz ruszył ulicami Tijuany, lawirując wśród plątaniny ulic przeludnionych slumsów. Korzystając, z tego że kierowca pożera wzrokiem młodą kobietę przechodzącą przez ulicę, Austin zerknął do tyłu. Za nimi jechał tylko jeden samochód – poobijana stara żółta taksówka.
Wóz policyjny zatrzymał się przed restauracją bez okien. Jej zielona ściana frontowa była tak upstrzona dziurami, jakby ćwiczono tu strzelanie z kałasznikowa. Stara taksówka minęła ich w pędzie. Austin wysiadł i stanął przy zardzewiałej reklamie piwa corona, zadając sobie pytanie, czy oczekują po nim, że wejdzie do tej spelunki. W tym momencie zza rogu wyłonił się szary mercedes, podjechał do krawężnika, a młody oprych w szoferskiej czapce, który z niego wyszedł, bez słowa otworzył drzwiczki. Austin wsiadł i ruszyli.
Mercedes opuścił slumsy, wjechał do lepszej dzielnicy i zatrzymał się przed kawiarnią na świeżym powietrzu. Drzwiczki otworzył Austinowi inny młody Meksykanin i zaprowadził go do stolika, przy którym siedział mężczyzna.
Nieznajomy wyciągnął rękę i uśmiechnął się szeroko.
– Proszę usiąść, panie Austin – powiedział. – Jestem Enrico Pedralez.
Austin ocenił, że gangster ma ponad pięćdziesiąt lat. Zaskoczyło go, że ten potwór wygląda tak zwyczajnie. Pedralez ubrany był w luźne jasnobrązowe bawełniane spodnie i białą koszulę z krótkimi rękawami. Można go było wziąć za sprzedawcę sombrer i koców ze sklepu dla turystów. Jego czarne włosy i wąsy wyglądały na farbowane i miał na sobie mnóstwo złota – łańcuch na szyi, pierścienie, bransolety.
Kelner przyniósł dwie wysokie szklanki z zimnym sokiem. Austin pociągnął łyk i rozejrzał się. Przy sąsiednich stolikach siedziało parami ośmiu śniadych drabów. Nie rozmawiali ze sobą. Udawali, że nie patrzą na niego, ale kątem oka pochwycił ich szybkie spojrzenia. Pokazując się tak publicznie, Pedralez nie zapomniał o swym bezpieczeństwie.
– Bardzo dziękuję, że tak szybko pan przyjechał, panie Austin – powiedział po angielsku z lekkim obcym akcentem. – Mam nadzieję, że nie był to wielki kłopot.
– Żaden. Ucieszyłem się, że udało mi się nawiązać kontakt z ewentualnym nabywcą. Jutro wyjeżdżam z San Diego.
– Senor Latham powiedział mi, że ścigał się pan w regatach.
– Niestety, nieudanych. Moja łódź zatonęła.
– Szkoda. – Pedralez zdjął okulary przeciwsłoneczne, a jego chciwe oczy spoczęły na futerale z pistoletami. Wyczekująco zatarł dłonie. – Mogę je zobaczyć? – spytał.
– Oczywiście.
Austin odpiął zatrzask i podniósł wieko.
– Ale piękne! – zachwycił się Pedralez z zapałem prawdziwego znawcy. Wziął jeden z pistoletów i wycelował go w mężczyznę przy sąsiednim stole. Goryl uśmiechnął się nerwowo. Król narkotyków przeciągnął palcem po naoliwionej lufie. – Boutet. Styl angielski, wykonany z pewnością na zamówienie jakiegoś bogatego lorda.
– Podzielam pańskie zdanie.
– Wspaniała robota, tak jak się spodziewałem. – Pedralez ostrożnie odłożył broń do futerału i westchnął teatralnie. – Niestety, mam podobną parę.
– Cóż, trudno.
Austin udał, że stara się ukryć rozczarowanie. Już miał zamknąć futerał, gdy Pedralez położył rękę na jego dłoni.
– Niemniej moglibyśmy dobić interesu – powiedział. – Chciałbym je sprezentować bliskiemu znajomemu. Zastanowił się pan nad ceną?
– Tak – odparł Austin. Rozejrzał się dookoła, mając nadzieję, że Gomez serio obiecywał mu wsparcie, i dodał niedbałym tonem: – Potrzebuję pewnej informacji.
Oczy Meksykanina zwęziły się.
– Nie rozumiem – rzekł ostrożnie.
– Chcę nabyć jakąś nieruchomość. Na Baja California jest wytwórnia tortilli. Podobno ma być wystawiona na sprzedaż z powodu pożaru.
– Źle pan słyszał – odparł chłodno Pedralez i strzelił palcami. Mężczyźni okupujący sąsiednie stoliki stali się czujni. – Kim pan jest?
– Reprezentuję organizację znacznie większą niż pańska.
– Jest pan z policji? Z FBI.
– Nie. Z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Jestem oceanologiem i prowadzę śledztwo w sprawie wybuchu w pobliżu pańskiej wytwórni. W zamian za informacje chciałbym podarować panu te pistolety.
Usta Enrica, z których zniknął dobroduszny uśmiech, wygięły się w okrutnym grymasie.
– Bierze mnie pan za głupca? – spytał. – To moja restauracja. Ci ludzie, kelnerzy, kucharz, wszyscy pracują dla mnie. Może pan zniknąć bez śladu. Przysięgną, że nigdy tu pana nie było. Co mi po pańskich pistolas! – dodał z pogardą. – Mam ich na kopy.
– Panie Pedralez – rzekł Austin, cały czas patrząc mu prosto w oczy – proszę mi powiedzieć, jak kolekcjoner kolekcjonerowi, co pana fascynuje w tych starych pistoletach?
Meksykanina chyba zaskoczyło to pytanie. Groźny żar w jego oczach przygasł.
– Symbolizują i ucieleśniają władzę – odparł. – A zarazem są tak piękne jak ciało kobiety.
– Ładnie powiedziane.
– A co fascynuje w nich pana?
– Piękna robota, a poza tym przypominają mi, że przypadek – przedwczesne naciśnięcie spustu, za szybko uniesiony pistolet, kula o centymetry mijająca serce – może odmienić ludzki los i życie. Są symbolem śmiertelnej loterii, jaką jest pojedynek.
– Oddał się pan w moje ręce, więc na pewno uważa się pan za szczęściarza – rzekł Pedralez, najwyraźniej zaintrygowany jego odpowiedzią.
– Skądże. Założyłem, że zechce pan porozmawiać.
– Zaryzykował pan. Brawo za odwagę. Ale nie jest to, niestety, pański dzień. Przegrał pan – odparł chłodno Meksykanin. – Nie obchodzi mnie, kim pan jest ani kogo pan reprezentuje. Wyciągnął pan fatalną kartę.
Znów strzelił palcami, na co jego goryle podnieśli się od stolików i ruszyli w ich stronę. Austin poczuł się jak lis przechytrzony przez myśliwych.
W tym momencie, wydając przeraźliwe dźwięki z rury wydechowej, pod restaurację zajechała poobijana żółta taksówka, staroświecki checker. Szofer, który wyskoczył z niej, nosił srebrne lustrzane okulary i – jeśli nie liczyć powalanej sportowej bluzy w prążki, narzuconej na koszulkę z tawerny Hussonga – podejrzanie przypominał Joego Zavalę.
Joe stanął na chodniku i z silnym meksykańskim akcentem zawołał po angielsku:
– Czy ktoś tu wzywał taksówkę?
Jeden z brysiów Enrica podszedł do niego i warknął coś po hiszpańsku.
– Szukam Amerykanina – zawołał na cały głos Zavala, patrząc ponad ramieniem zbira. – Sierżanta Alvina Yorka.
Dla podkreślenia, że nie żartuje, bandzior położył mu dłoń na piersi.
– No dobra, dobra! Przeklęci gringos! – zaklął Zavala, a potem dumnym krokiem wrócił do taksówki i odjechał, ciągnąc za sobą granatową chmurę spalin.
Goryl odwrócił się i zaśmiał.
Austin odetchnął z ulgą. Przesunął wzrokiem po niskich dachach okolicznych domów i uśmiechnął się.
Zavala przekazał mu wiadomość, wprawdzie niezbyt subtelnie, za to skutecznie. Sierżant York był strzelcem wyborowym z Kentucky, którego za wzięcie do niewoli niemieckich żołnierzy w czasie I wojny światowej odznaczono Medalem Honorowym Kongresu.
– Zabawny typek, no nie, panie Austin?
– Bardzo.
– No cóż. Muszę iść. Adios. Niestety więcej się nie spotkamy.
– Chwileczkę.
Pedralez spojrzał na Austina z takim rozdrażnieniem, jakby był on paprochem na jego koszuli.
– Na pana miejscu pozostałbym tutaj. Trzyma pana na celowniku snajper. Jeden nierozważny ruch, a pańska głowa rozpryśnie się jak melon. Nie wierzy pan, to proszę spojrzeć na ten dach. I na tamten.
Pedralez obrócił głowę i przyjrzał się niskim dachom. Rozmieszczeni w trzech różnych miejscach snajperzy wcale się nie kryli. Usiadł.