– Widzę, że nie do końca zawierza pan losowi. Czego pan chce? – spytał.
– Chcę wiedzieć, kto jest właścicielem wytwórni tortilli na Baja.
– Oczywiście ja. Przynosi naprawdę duże zyski.
– A co z podwodnym laboratorium w zatoce? Co pan o nim wie?
– Jestem bardzo zajętym człowiekiem, panie Austin, więc powiem panu, co wiem, i pożegnamy się. Dwa lata temu ktoś złożył mi propozycję. Prawnik z San Diego. Pewni ludzie chcieli wybudować fabrykę. Finansowali jej wzniesienie, a ja miałem czerpać zyski. Pod pewnymi warunkami. Wytwórnia musiała stanąć na odludziu i koniecznie nad wodą.
– Chcę wiedzieć, co zbudowano w tej wodzie.
– Nie mam pojęcia. Przypłynął duży statek. Ze strażnikami. Wwieźli coś do zatoki i zatopili tam. Połączyli to z fabryką. Był duży ruch. A ja o nic nie pytałem.
– Co pan wie o tej eksplozji?
Pedralez wzruszył ramionami.
– Ktoś zadzwonił do mnie potem i powiedział, żebym się nie martwił. Wyrównają mi straty. Nic więcej nie wiem. A policji to nie obchodzi.
– Jak nazywał się prawnik, który załatwił tę transakcję?
– Francis Xavier Hanley. Naprawdę muszę iść. Powiedziałem panu wszystko, co mi wiadomo.
– Tak, wiem, jest pan bardzo zajętym człowiekiem.
Pedralez dał znak ręką. Jego obstawa podniosła się od stolików i, stanąwszy w dwuszeregu, utworzyła korytarz wiodący na chodnik. Chwilę później jak spod ziemi wyrósł mercedes. Goryle wsiedli do dwóch jadących z przodu i z tyłu jeepów cherokee.
– Panie Pedralez! – zawołał Austin. – Umowa jest umową. Zapomniał pan pistoletów.
Meksykanin odpowiedział mu niewesołym uśmiechem.
– Niech pan je zatrzyma – odparł i dorzucił kilka słów.
Usiadł na tylnym siedzeniu mercedesa, zatrzasnął drzwiczki i błyskawicznie odjechał. Do spoconego, nie tylko z gorąca, Austina podjechała zdezelowana taksówka i zatrąbiła.
Kurt wszedł do środka i zdumiony rozejrzał się po jej wnętrzu.
– Skąd wytrzasnąłeś tę kolaskę? – spytał.
– Czekała na mnie dzięki uprzejmości agenta Gomeza. Z rozgrzanym silnikiem i sprzętem radiowym, przez który zawiadomiłem naszych przyjaciół, gdzie jesteś. Z żalem się z nią rozstanę. Czy mister Pedralez coś ci powiedział?
– Owszem. – Austin podniósł w górę futerał z pistoletami. – Poradził mi, żebym następnym razem, kiedy zjawię się w Tijuanie, nie zapomniał ich naładować.
14
Krajobraz swym pięknem wzbudzał tak nabożny podziw, że Trout o mało nie zapomniał, w jakich są opałach. Siedział na skalnej półce sześć metrów nad jeziorem i próbował ogarnąć całą panoramę, kręcąc tam i z powrotem głową. Żeby dojrzeć wierzchołek wodospadu, musiał mocno wyginać szyję. Nad pięcioma wielkimi kaskadami widniały łuki licznych tęcz powstałych w wyniku załamania promieni słonecznych w wodnej mgiełce. Rzeka huczała jak setki lokomotyw, jadących pełną parą w oddali. Trout nie był człowiekiem religijnym, ale uznał, że coś takiego stworzyć mogła tylko Ręka Boga.
– Co robisz? – spytała, ziewając, Gamay, leżąca obok w cieniu drzewa.
– Myślę, że to wymarzone miejsce na hotel – odparł.
– E tam! – Usiadła i otarła pot z twarzy. – Musiałby być klimatyzowany.
Przed godziną spadł krótki deszcz, a potem słońce znów zaczęło prażyć. Ich półkę ocieniały krzaki i drzewa, więc ucięli sobie drzemkę, ale od nasyconej wilgocią duchoty nie było ucieczki. Paul obudził się pierwszy.
– Przyniosę ci trochę wody – zaproponował.
Zszedł nad jezioro i nabrał wody do zwiniętego liścia palmowego. Zanim doniósł ją do żony próbującej oczyścić potargane włosy ze źdźbeł trawy, połowa się wylała. Gamay napiła się łapczywie, z oczami przymkniętymi z rozkoszy.
– Dziękuję – powiedziała z uśmiechem, oddając mu resztę. – Odświeżyłam się. Chyba nie masz nic przeciw temu, żebym się wykąpała w naszym wodopoju.
Zeszła nad jezioro, zanurzyła się i przepłynęła kilka metrów.
Paul już zamierzał do niej dołączyć, gdy nagle zauważył jakiś ruch przy ujściu rzeki. Zawołał do Gamay, ale łoskot wodospadu zagłuszył jego ostrzeżenie. Pospiesznie zbiegł na dół i skoczył do wody. Podpłynął do unoszącej się spokojnie na plecach żony i chwycił ją za koszulkę.
Zaskoczona, roześmiała się.
– Ej, nie czas na zbytki – powiedziała.
– Ciii! – uciszył ją. – Wracaj na brzeg. Prędko!
Na tak oczywiste ponaglenie bez słowa popłynęła do brzegu. Chciała wdrapać się na skalną półkę, ale Paul pociągnął ją w krzaki, przyłożył palec do ust i wskazał na jezioro.
Spojrzała ostrożnie przez liście i zamarła z przerażenia. Chulo! Cztery pirogi gęsiego wypływały z rzeki na jezioro. W każdej było trzech Indian. Dwóch wiosłowało, trzeci zaś trzymał w rękach strzelbę, a na kolanach łuk. Wyraźnie zmierzali do określonego celu, nie mając pojęcia, że są obserwowani.
Przepłynęli o kilka metrów od kryjówki Troutów, tak blisko, że było widać krople potu na ich napiętych mięśniach. Sunęli w milczeniu przez jezioro, aż wreszcie zniknęli we mgle.
– Teraz wiemy, dlaczego nazywają ich Ludźmi Mgły – powiedziała Gamay.
Paul wstał ostrożnie i upewnił się, czy żaden z nich nie pozostał w tyle.
– Alarm odwołany – oznajmił. – Trzeba pomyśleć, jak się stąd wydostać. Ocaliłem scyzoryk. Z gałęzi i lian moglibyśmy sklecić tratwę i popłynąć nią.
– Mam lepszy pomysł – odparła Gamay, wpatrując się w mgłę.
– Może nieco ryzykowny.
– Nieco? – Paul zaśmiał się. – Pamiętaj, że świetnie znam twój sposób myślenia. Chcesz zaproponować, żebyśmy poszli za tymi Indianami i gwizdnęli im pirogę.
– Czemu nie? Przecież są na swoim terenie, więc nie będą się tego spodziewać. Nie wyobrażam sobie, żebyś za pomocą scyzoryka zbudował tratwę, którą udałoby się nam popłynąć tą rzeką. Ci Indianie nie mogą wiosłować cały dzień. Muszą gdzieś przybić do brzegu. Odszukamy ich, zaczekamy do zmroku i weźmiemy jedną pirogę. Głowę daję, że nie zauważą jej braku.
W oczach Paula pojawiło się rozbawienie.
– Chyba nie chodzi ci tylko o to, żebyśmy się uratowali?
– Nie mów mi, że nie zastanawiałeś się nad tym, jakim cudem to plemię osiągnęło tak wysoki stopień rozwoju technicznego, i że nie zaintrygowała cię plotka o białej bogini.
– Zastanawiałem się, czy mają coś do jedzenia. – Paul poklepał się po brzuchu, żując w zamyśleniu źdźbło trawy. – Ale, mówiąc poważnie, wpadliśmy w tarapaty i nie mamy wielkiego wyboru. Nie wiemy, gdzie jesteśmy ani jak się stąd wydostać. Nie mamy co jeść. Jak powiedziałaś, to ich terytorium. Proponuję więc zrobić zwiad, a w razie niebezpieczeństwa damy dyla.
– Zgoda. A propos jedzenia, skończyły mi się batony śniadaniowe. Widziałam, że ptaki jedzą jagody z tego krzaka. Żaden nie padł, więc pewnie nie są trujące.
– Jagody! – zawołał Paul. – Świetnie!
Niestety. Jagody okazały się tak gorzkie, że nie dało się ich przełknąć. Głodni ruszyli brzegiem jeziora. Kiedy natrafili na grząski muł, wspięli się wyżej i odkryli ścieżkę. Szlak był zarośnięty i, sądząc z wyglądu, nikt z niego ostatnio nie korzystał. Posuwali się jednak ostrożnie, gotowi w razie natknięcia się na kogoś dać nura w zarośla.
Po przejściu około półtora kilometra znaleźli się w miejscu, gdzie opar znad jeziora wsiąkał w tropikalny las niczym dymy z teatralnej maszyny do produkcji mgły. Liście były mokre, jak po deszczu, a wodospad huczał z mocą tysiąca orkiestrowych kotłów. W tłumiącym ich kroki grzmocie utonęłyby nawet odgłosy marszu zbliżającej się armii. Powietrze się oziębiło i tak przesiąkło wilgocią, że można było oddychać. Z trudem wypatrywali ścieżki pod nogami.
A potem znienacka mgła się rozwiała. Zawiedli się jeśli myśleli że dojdą do baśniowej pięknej doliny. W dalszym ciągu mieli przed sobą sam las. Ale ścieżka nie biegła już nad jeziorem, tylko brzegiem rzeczki, którą z pewnością popłynęły pirogi.
Po kilku minutach Gamay przystanęła, kręcąc głową.
– Czy ta rzeczka nie wydaje ci się dziwna? – spytała.