Paul podszedł do skraju skarpy.
– Owszem, jest zbyt prosta – odparł. – Wygląda, jakby ktoś łopatą i kilofem uregulował koryto.
– Otóż to. – Gamay ruszyła dalej. – Ci Chulo są fascynujący.
Wędrowali z trudem kilka godzin. Z liści palmowych zrobili sobie nakrycia głowy i często przystawali, by ugasić pragnienie wodą z rzeki. Raz przeczekali deszcz. Aż wreszcie ścieżka się rozszerzyła, i pojawiły się na niej odciski bosych stóp, co wzmogło ich czujność.
Po krótkiej dyskusji postanowili, że przejdą jeszcze kawałek brzegiem rzeki, a potem aż do zmierzchu ukryją się w lesie. Byli skonani i musieli odzyskać siły. Posuwając się dalej, dotarli do drogi wychodzącej z lasu. Wybrukowana tysiącami płaskich kamieni, skojarzyła się Gamay z drogami Inków i Majów. W niczym nie ustępowała rzymskiej Via Appia. Ulegając ciekawości, podążyli kamiennym gościńcem, a po pięciu minutach do dalszego marszu zachęcił ich prześwit między drzewami.
Droga doprowadziła do polany w kształcie idealnego koła o średnicy piętnastu metrów, również wybrukowanej kamieniami. Pośrodku stał duży przedmiot.
– A niech mnie! – wykrzyknęli jednocześnie Paul i Gamay.
Odrzutowiec składał się z dwóch części. Przednia była nietknięta, ale po kabinie pasażerskiej nic nie zostało. Zachowaną w niezłym stanie część ogonową dosunięto do kabiny pilotów, przez co samolot stał się krótki i przysadzisty. Pokrywająca go farba zestarzała się i spłowiała, ale, o dziwo, nie był porośnięty lianami ani mchami.
Zajrzeli przez rozbite okna kabiny pilotów, spodziewając się ujrzeć szkielety. Fotele były puste. Tuż przed kabiną, w płytkim zagłębieniu, czerniał popiół ogniska ze zwęglonymi kośćmi małych zwierząt. Wokół stały rzeźbione totemy rozmiarów człowieka. Figury różniły się między sobą. Wieńczyły je wyrzeźbione z ciemnego drewna posążki skrzydlatej kobiety z uniesionymi i złączonymi dłońmi. Takiej samej jak ta z medalionu znalezionego przy zabitym Indianinie.
– To jest jakaś świątynia – wyszeptała Gamay i podeszła do jamy z popiołami. – A tu palono ofiary. Przeważnie małe zwierzęta.
– Bardzo pocieszające. – Paul spojrzał na słońce, a potem na zegarek. – Ustawili samolot tak, żeby służył za zegar słoneczny. Przypomina to rozmieszczenie kamieni w Stonehenge, ułożonych w kręgi, spełniających rolę kalendarza.
– Rozpoznajesz te niebiesko-białe kolory? – spytała Gamay, kładąc dłoń na dziobie samolotu.
– To barwy plemienne Chulo.
Oczy patrzącej na ścianę lasu za plecami Paula Gamay rozszerzyły się.
– Tu jest więcej tych barw – powiedziała.
Paul odwrócił się i zobaczył, że zza drzew wyłania się około dwudziestu Indian z twarzami pomalowanymi na kolor nieba i kości. Chulo, zgodnie ze swoją sławą, otoczyli ich cicho niczym duchy. Troutowie nie mogli uciec. Byli osaczeni.
I wtedy zbliżający się do nich z wysoko uniesionymi włóczniami Indianie zrobili coś dziwnego – rozwarli krąg, a jeden z nich włócznią dał im znak, żeby tędy przeszli. Paul i Gamay w asyście milczących Indian opuścili świątynię i podążyli ścieżką nad brzegiem rzeki.
Niebawem ścieżka rozszerzyła się, tworząc drogę, którą doszli do ostrokołu z bramą na tyle szeroką, że zmieściłaby się w niej ciężarówka. Z daleka po obu jej stronach dostrzegli wysokie drewniane pale, na wzór masztów flagowych zwieńczone gałkami. Gdy zbliżyli się do wrót, Gamay mocno ścisnęła dłoń męża.
– Spójrz, Paul – powiedziała.
– O cholera! – zaklął, podążywszy za jej wzrokiem.
Gałki okazały się ludzkimi głowami. Twarze wprawdzie zbrązowiały na słońcu i napoczęły je już ptaki i robaki, ale i tak można było rozpoznać rysy Dietera, Arnauda i jego milczącego pomagiera Carla. Czwarta głowa należała do ich indiańskiego pachołka. Paul rozpoznał go po baseballówce New York Yankees.
Minęli tę makabryczną dekorację i przeszli przez bramę. Za palisadą ujrzeli nad rzeką kilkadziesiąt długich, krytych strzechami chat. Żadnych kobiet ani dzieci. Strażnicy opuścili włócznie i zdjęli strzały z cięciw, ale ich postawa zniechęcała do robienia głupstw.
– Spójrz na to koło wodne – powiedział Paul. – Mamy podobne w Nowej Anglii.
Koło obracała płynąca drewnianymi korytami woda, doprowadzona z rzeki. Paul i Gamay nie mogli mu się bliżej przyjrzeć, bo strażnicy powiedli ich ku budowli pośrodku osady. Była cztery razy większa od otaczających ją chat, a jej ściany wykonano nie z drzewa, lecz z gliny. Orszak zatrzymał się przed wejściem przypominającym wielkie, rozwarte usta, nad którym wisiał wirnik silnika turboodrzutowego. Indianie za plecami Troutów zwarli szeregi, odłożyli broń i uklękli, dotykając twarzami ziemi.
– I co teraz? – spytała Gamay, zdumiona nagłą uległością dzikich Indian.
– Odradzałbym ucieczkę – odparł Paul. – Dopadliby nas po trzech metrach. Widać oczekują, że wejdziemy do środka. Panie mają pierwszeństwo.
– Wejdziemy razem.
Ramię w ramię wkroczyli do ciemnego wnętrza. Po przejściu przez dwa mniejsze pokoje dotarli do większego pomieszczenia. Na samym jego końcu, w snopie światła wpadającego przez otwór w dachu, ktoś siedział. Postać uniosła rękę i skinęła na nich, by podeszli. Ruszyli wolno. Podłoga była tu z drewna, a nie z gliny, jak w znanych im chatach.
Postać siedziała na tronie zrobionym z samolotowego fotela. Jej ciało, z wyjątkiem dwóch kształtnych, opalonych nóg, skrywała owalna niebiesko-biała maska jak ze złego snu, z wymalowanymi wielkimi oczami i szerokimi ustami, pełnymi ostrych zębów rekina. Gdy Troutowie stanęli przed tym dziwolągiem, nie wiedząc, co począć, zza maski wyłoniły się dwie ręce i uniosły ją.
– Uf, ależ w niej gorąco – przemówiła po angielsku piękna kobieta, która się za nią kryła. Odstawiła wstrętną maskę na bok i skinęła głową Paulowi, a potem Gamay. – Doktorstwo Troutowie, jak mniemam?
– Skąd pani zna nasze nazwisko? – spytała Gamay, pierwsza otrząsając się ze zdziwienia.
– My, białe boginie, wszystko widzimy i wszystko wiemy – odparła nieznajoma ze śmiechem, widząc, że jeszcze bardziej zbiła ich z tropu. – Kiepska ze mnie gospodyni, bawię się kosztem gości.
Uśmiechnęła się i lekko klasnęła w dłonie. Na Troutów czekała jeszcze jedna niespodzianka. Wisząca za tronem zasłona z paciorków rozsunęła się z szelestem i wyszła zza niej żona Dietera, Tessa.
15
Kancelaria adwokacka Francisa Xaviera Hanleya mieściła się na jedenastym piętrze szklanego niebieskiego wieżowca z widokiem na zatokę San Diego. Austin i Zavala wysiedli z windy w holu i podali swoje nazwiska atrakcyjnej młodej recepcjonistce. Nacisnęła przycisk interkomu i po cichej wymianie zdań oznajmiła, z promiennym uśmiechem, że mogą wejść. Przy drzwiach powitał ich rumiany osobnik o posturze sflaczałego wykidajły z klubu nocnego. Przedstawił się jako Hanley i zaprosił ich, by usiedli w dwóch empirowych fotelach. Sam umościł cielsko w pluszowym obrotowym fotelu przy dużym mahoniowym biurku, złożył dłonie koniuszkami palców i wpatrzył się w gości z miną wilka, śliniącego się na widok dwóch kozłów ofiarnych.
Po powrocie z Tijuany Austin zadzwonił do jego kancelarii i poprosił o spotkanie. Kłamiąc jak z nut oświadczył, że wraz z partnerem “zarobili kilka melonów”, które chcą zainwestować. Zostali przyjęci bezzwłocznie. Drapieżny błysk w bladozielonych oczach prawnika świadczył o tym, że chwycił przynętę. Przeniósł wzrok z jednego gościa na drugiego.
– Mam zasadę od razu przystępować do interesów – mruknął. – Powiedzieliście przez telefon, że interesuje was inwestycja za granicą.
– Zwłaszcza w Meksyku – wyjaśnił Zavala.
Adwokat miał na sobie drogi szary garnitur ze sztucznego jedwabiu zwanego “skórą rekina”, a na mięsistych łapach dość złota i brylantów, by zatopić “Titanica”. Żaden krawiec na świecie nie był w stanie zamaskować jego figury ulicznego osiłka, żadne klejnoty nie zdołałyby ukryć prostactwa zakorzenionego w każdym jego ruchu i słowie. Zavala i Austin przyszli tu celowo ubrani niedbale – w dżinsach, koszulkach i wiatrówkach. Albowiem w Kalifornii jak milionerzy wyglądają tylko ci, którzy nimi nie są.