– Dobrze trafiliście – zapewnił Hanley. Uśmiech, którym chciał ich oczarować, upodobnił go do tłustego sępa. – Chodzi wam o konkretną dziedzinę?

– Lubimy tortille – odparł, zachowując poważną minę Austin.

Na rumianym obliczu Hanleya odmalowała się dezorientacja.

– Nie rozumiem – powiedział niepewnie.

– Tortille – powtórzył Austin. – Słyszeliśmy, że to szybko rozwijająca się branża.

– Oczywiście – odparł Hanley, odzyskując rezon. – To kwitnący sektor dynamicznego przemysłu spożywczego.

Pewnie usłyszeliby to samo, gdyby wyrazili zainteresowanie produkcją babek z piasku. Uzgodnił wcześniej z Zavalą, że zaatakują go wprost, co tak skutecznie wytrąciło z równowagi Pedraleza.

– Słyszeliśmy – rzekł z uśmiechem Zavala – o wytwórni tortilli w stanie Baja California, za Ensenadą, którą pewnie można będzie tanio kupić.

Załzawione oczy Hanleya zwęziły się.

– Gdzie pan to słyszał? – warknął.

– Tak mówią.

Koniuszki ust Zavali uniosły się w tajemniczym uśmiechu.

– Przykro mi, panowie, ale nie znam żadnej wytwórni tortilli w Baja.

– Powiada, że jej nie zna – zdziwił się Zavala, zwracając się do Austina.

– A to ciekawe. – Austin wzruszył ramionami. – Bo Enrico Pedralez twierdzi, że zna pan ją doskonale. Podał nam pańskie nazwisko i powiedział, że to pan załatwił mu ten interes.

Na dźwięk nazwiska bossa meksykańskiej mafii Hanley zrobił się czujny. Nie bardzo wiedział, co może powiedzieć tym dwóm obcym ludziom. Przemknęły mu przez myśl wszystkie możliwe zagrożenia – ze strony policji, urzędu skarbowego, urzędników państwowych. Ci dwaj nie pasowali do żadnej z tych kategorii. Postanowił więc przejść do ataku.

– Zechcecie się, panowie, wylegitymować? – spytał.

– Nie widzę takiej potrzeby – odparł Austin.

– No to, jeśli w ciągu dwóch sekund nie opuścicie mojej kancelarii, sam was z niej wyrzucę.

Austin nie ruszył się z fotela.

– Jak pan chce, ale nie radzę – odparł lodowato. – I nie dzwoniłbym też po koleżków z Meksyku.

Widząc, że ich nie zastraszył, adwokat sięgnął po słuchawkę.

– Dzwonię na policję – oświadczył.

– To może przy okazji również do stowarzyszenia prawników. Na pewno chętnie się dowiedzą, że jeden z ich grona ma konszachty z osławionym meksykańskim mafiosem. A wtedy ta oprawiona w ramki adwokacka licencja na pańskiej ścianie stanie się mniej warta niż papier, na którym ją wydrukowano.

Hanley cofnął rękę i wpatrzył się w nich zza biurka.

– Kim jesteście? – spytał.

– Ludźmi, którzy chcą się dowiedzieć więcej o wytwórni w Baja – odparł Austin.

Hanleyowi trudno było ich rozgryźć. Atletycznie zbudowani i opaleni wyglądali na plażowych wałkoni, ale pod tą niewinną powierzchownością wyczuł energię i siłę.

– Nawet jeśli macie wiarygodne pełnomocnictwa, i tak wam nie pomogę – odparł. – Wszelkie rozmowy na ten temat są objęte tajemnicą adwokacką.

– To prawda – przyznał Austin. – Ale prawdą jest też, że za brudne interesy ze znanym przestępcą może pan pójść do więzienia.

Na ustach Hanleya pojawił się nieszczery uśmiech.

– Dobra, wygraliście – rzekł. – Powiem wam, co wiem. Ale pójdźmy na kompromis. Zdradźcie mi, dlaczego interesuje was ten zakład. Tak będzie bardziej uczciwie.

– Owszem, ale na tym świecie nie ma uczciwości. – Twarde, zielonkawe oczy Austina wwierciły się w twarz prawnika. – Uspokoję pana. Pańskie szemrane sprawy nic nas nie obchodzą. Nie zobaczymy się więcej, jeśli dowiemy się kto pana wynajął do tego interesu w Baja.

Hanley skinął głową i z kasetki wyciągnął cygaro. Gości nie poczęstował, a kiedy je zapalił, dmuchnął w ich stronę dymem.

– Jakieś dwa lata temu zgłosił się do mnie pewien makler z Sacramento – zaczął. – Usłyszał o moich, kontaktach za południową granicą i pomyślał, że świetnie się nadam na pośrednika w załatwieniu bardzo intratnej transakcji nie wymagającej dużego zachodu i ryzyka.

– Składając propozycję, nie do odrzucenia.

– Właśnie. Ale byłem ostrożny. W Kalifornii każdy myśli, żeby się wzbogacić. Wiedział o moich powiązaniach z Enrikiem. Dlatego musiałem się upewnić, że nie działa z urzędu. Do sprawdzenia go wynająłem detektywa. Gość okazał się w porządku.

Na myśl o ironii sytuacji, w której nieuczciwy prawnik troszczy się o uczciwość, Austin uśmiechnął się lekko.

– Co panu zaproponował? – spytał.

– Ludzie, których reprezentował, chcieli znaleźć kawałek gruntu na Baja. Koniecznie w odległej części półwyspu, nad brzegiem morza. Zażądał też, bym załatwił całą papierkową robotę i formalności urzędowe związane z uruchomieniem biznesu w Meksyku.

– Wytwórni tortilli.

– Tak. Chciał, żeby oficjalnym jej właścicielem był jakiś Meksykanin. Miało to ułatwić sprawę. Dostarczył plany techniczne fabryki i ekipę budowlaną. Powiedział, że jego klienci żądają dostępu do wytwórni po jej wybudowaniu, ale nie będą się wtrącać do produkcji. Zapewnili, że Enrico zatrzyma połowę zysków, a po pięciu latach fabryka przejdzie na jego własność.

– Nie zastanowiło pana, dlaczego ktoś jest taki szczodry? To przecież znaczna inwestycja.

– Płacą mi dużo dlatego, że nie zadaję takich pytań.

– Wygląda na to, że pańscy klienci potrzebowali przykrywki – podsunął Zavala.

– Pomyślałem to samo. Kiedy Japonce próbowały zbudować na wybrzeżu Baja fabrykę soli, nie zostawiono na nich suchej nitki. Wielbiciele wielorybów narobili wokół tego dużo smrodu. Uznałem więc, że widząc, co spotkało Japończyków, klienci tego maklera chcieli uniknąć podobnych kłopotów.

– A ten makler to kto?

– Nazywa się Jones. Słowo daję, to jego prawdziwe nazwisko – zapewnił Hanley, widząc ich sceptyczne spojrzenia. – Jest pośrednikiem, specjalizuje się w kupnie i sprzedaży firm.

– Kogo reprezentował?

– Nie powiedział.

– Ma pan nas za durniów, panie Hanley? – Austin pochylił się i oparł na biurku prawnika. – Przecież jest pan ostrożny. Pański detektyw na pewno sprawdził tego gościa.

– Trudno zaprzeczyć. – Hanley wzruszył ramionami. – Ci klienci próbowali ukryć swoją tożsamość w labiryncie spółek akcyjnych.

– Powiedział pan: próbowali. Kim są?

– Dotarłem tylko do małej firmy o nazwie Mulholland Group. To prywatna spółka akcyjna, powiązana z korporacjami zaangażowanymi w przedsięwzięcia hydrotechniczne na wielką skalę.

– Co jeszcze?

– To wszystko, co wiem. – Hanley sprawdził godzinę na swoim cartierze. – Wybaczcie panowie, ale jestem umówiony z prawdziwym klientem.

– Jaki jest adres i numer telefonu tego pośrednika?

– Do niczego wam się to nie przyda. Kilka tygodni temu Jones zginął. Jego samochód wypadł z górskiej drogi.

Od jakiegoś czasu przez sięgające od podłogi do sufitu okno za plecami prawnika Austin śledził helikopter, który latał tam i z powrotem nad zatoką, za każdym razem coraz bliżej wieżowca. Kiedy jednak usłyszał o niezwykłej śmierci maklera, skupił całą uwagę na Hanleyu.

– Proszę powiedzieć wszystko, co pan o nim wie – powiedział. – I udostępnić pełną dokumentację.

Hanley zmarszczył brwi. Był pewien, że spławił tych dwóch natrętów.

– Nie dam wam oryginałów – oświadczył. – Zrobię odbitki. Zajmie to parę godzin.

– Nie szkodzi. Jeszcze tu wrócimy.

Hanley zmarszczył brwi, ale po chwili uśmiechnął się, wstał zza biurka i odprowadził ich do drzwi.

– Zadzwonimy do Hirama Yaegera – powiedział w windzie Austin. – Hanley z całą pewnością usunie niektóre dokumenty, dlatego będziemy musieli sami poszperać w sprawie tej Mulholland Group.

Hiram Yaeger był w NUMA specjalistą od komputerów. System komputerowy na dziewiątym piętrze, któremu nadał imię Max, był podłączony do olbrzymiej bazy danych oceanograficznych, uzupełnianej wiedzą ze wszystkich źródeł na świecie i zaprogramowany na infiltrowanie baz zewnętrznych.

Wyszli z holu budynku na kalifornijskie słońce. Gdy Zavala dochodził do krawężnika, żeby przywołać taksówkę, usłyszeli z góry głośny łopot. Nad ulicą, w odległości jakichś trzydziestu metrów od szklanej ściany biurowca, zawisł zielony helikopter. Tak jak inni przechodnie, dwaj agenci NUMA z zaciekawieniem zadarli głowy. Wtem Austin coś sobie skojarzył i chwycił Zavalę za rękę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: