– Spróbuj podejść jak najbliżej do tych moren – powiedział Austin, wskazując niskie, polodowcowe wzgórza tam, gdzie cypel stykał się z lądem.

– Żaden problem – zapewnił Zavala.- Ta maszyna usiądzie nawet na łebku od szpilki. Patrz, jak się ląduje.

Austin całkowicie ufał lotniczym umiejętnościom partnera. Zavala przelatał setki godzin na wszelkich możliwych maszynach. Joe jeszcze raz przeleciał nad paskiem lądu i długim lotem ślizgowym, cały czas zmniejszając prędkość, opadł w dół. Pływaki maszyny musnęły płytką wodę.

I wtedy pod ich stopami coś huknęło, przeraźliwie zazgrzytał rozdzierany metal. Hydroplan zakręcił w miejscu, a oni zabezpieczeni pasami podskoczyli w fotelach jak szmaciane lalki. Wreszcie wirująca maszyna znieruchomiała, pochylona na jedno skrzydło. Zavala zdołał wyłączyć silnik.

Kiedy śmigło się zatrzymało, Austin obmacał głowę, żeby upewnić się, czy nadal ma ją na karku.

– Tak wygląda lądowanie na łebku od szpilki? – spytał.

Zavala poprawił czapkę i wyprostował lustrzane okulary przeciwsłoneczne na nosie.

– Przepraszam – rzekł z niezwykłą dla niego pokorą. – Widocznie zaczęto produkować inny gatunek szpilek.

Austin pokręcił głową i zaproponował, by zbadać uszkodzenia. Gdy stanęli na pływakach, czekał już tu na nich miejscowy komitet powitalny. Chmara spragnionych ludzkiej krwi komarów wielkości kondorów zagoniła ich z powrotem do kabiny. Odważyli się ją opuścić dopiero po obfitym skropieniu się supersilnym środkiem odstraszającym. Zeskoczyli z samolotu do głębokiej na pół metra wody i obejrzeli dokładnie pogięty prawy pływak.

– Przyjdzie nam się z tego tłumaczyć w wypożyczalni, ale damy radę wystartować – stwierdził Zavala i pobrnął przez wodę torem ich lądowania. – Spójrz na to – rzekł chwilę później, pochylając się nad czymś.

Austin podszedł do niego i przyjrzał się metalowemu słupkowi, sterczącemu kilkanaście centymetrów pod wodą. Na jego wierzchołku, błyszczał świeży metal i zwisały miedziane przewody elektryczne.

– Gratulacje – powiedział. – Znalazłeś latarnię kierunkową.

– Bezbłędny samonaprowadzający instynkt Zavali nigdy nie zawodzi – oparł Joe takim tonem, jakby naumyślnie trafił w światło lądowania.

Rozszerzywszy teren poszukiwań, po kilku minutach znalazł drugie światło, z nietkniętą oprawką żarówki i szklanymi soczewkami.

Austin zlustrował okolicę. Nietrudno było się zorientować, dlaczego właśnie to odludne miejsce wybrano na tajne lotnisko polowe. Teren wokół był płaski niczym pokład lotniskowca i wymagał jedynie niewielkiej niwelacji. W koronkowej siateczce strumieni, które spływając ze wzgórz tworzyły jezioro, lśniło słońce.

Po wyładowaniu rzeczy z samolotu założyli plecaki i pobrnęli w stronę oddalonych o czterysta metrów wzgórz. Choć dzięki specjalnym butom mieli suche nogi, cieszyli się, że jest ponad dziesięć stopni ciepła, gdyż ich nieprzemakalne spodnie z goretexu omywała chlupocząca woda. Kiedy wyszli na brzeg, pojawiło się grząskie błoto, a potem ruszyli z chrzęstem po wiecznej zmarzlinie przez spłachetki jaskrów, krokusów i maków. Ku wzgórzom biegły rzędy świateł lądowania. Raz zatrzymali się, by przyjrzeć się wielkiemu stadu edredonów, sunących nad mokradłem niczym ciemny pióropusz dymu. Panowała tak nieziemska cisza, że poczuli się jak na innej planecie.

Dotarli do podnóża stromej skarpy. Wydłużone, zaokrąglone na wierzchołku wzgórze przypominało nieco kształtem bochenek chleba. Spod porastającej je gęstej roślinności przezierały pokryte mchami i porostami łaty czarnej skały. Austina zastanowiło to, że pagórek stoi samotnie, w odległości kilkuset metrów od najbliższych wzgórz. Zwrócił na to uwagę Zavali.

– Zauważyłeś, jak tu płasko, jeśli nie liczyć tej górki? – spytał.

– Gdybym był geologiem, może znalazłbym jakieś wyjaśnienie.

– Myślałem też o światłach lądowania. Prowadzą prosto do niej.

Przyjrzał się uważnie odsłoniętemu fragmentowi skały, a potem odsunął się, przejechał palcami po jej lśniącej powierzchni i dużym ostrzem szwajcarskiego scyzoryka wojskowego odkroił z niej cienki płat wielkości dłoni. Obejrzał zdobycz, uśmiechnął się i podał ją Zavali.

– Farba – zdziwił się Zavala i dotknął lśniącej powierzchni, którą odsłonił scyzoryk. – Blacha i śruby. Ktoś bardzo się natrudził, żeby je ukryć.

Austin cofnął się o kilka kroków i spojrzał na szczyt pagórka.

– Clarence Tinook wspomniał o starej bazie sterowców. Może to jest ich hangar?

– Pasuje to do naszej teorii o wykorzystaniu istniejącej bazy. Tylko jak się dostać do środka?

– Powiedz “Sezamie, otwórz się” i bądź dobrej myśli.

Zavala cofnął się i wykrzyknął słynne zaklęcie z Ali Baby i czterdziestu rozbójników. Kiedy nic to nie dało, powtórzył je po hiszpańsku, też na próżno.

– Znasz jakieś inne zaklęcia? – spytał.

– Wyczerpałeś cały mój repertuar – odparł Austin, wzruszając ramionami.

Przeszli na drugą stronę pagórka. Ze zmarzliny wystawały tu fundamenty kilku mniejszych budynków, zapewne metalowych baraków. Odkryli też stosy zardzewiałych puszek i potłuczonego szkła na dawnym wysypisku, ale ani śladu wejścia do hangaru.

Wpadł na nie – a raczej w nie – Zavala.

Wyprzedzający go o kilka kroków Austin usłyszał krzyk i szybko się odwrócił. Ale Joe zniknął, jakby pochłonęła go ziemia. Tę hipotezę potwierdził wkrótce jego niesamowity, dobiegający z głębi głos, którym miotał przekleństwa w języku meksykańskich przodków. Austin cofnął się ostrożnie po własnych śladach i natrafił na wejście do piwnicy, którego nie zauważył za pierwszym razem.

– Nic ci nie jest! – zawołał.

Z dołu dobiegła go kolejna wiązanka przekleństw.

– Nic, porosty złagodziły upadek – odparł Zavala. – Zejdź. Są schodki.

Piwnica miała około dwu i pół metra głębokości. Joe stał przed uchylonymi nitowanymi drzwiami ze stali.

– Niebywałe – mruknął Austin. – Bezbłędny samonaprowadzający instynkt Zavali.

– A cóż innego? – obruszył się Zavala.

Austin wyjął z plecaka małą, ale silną latarkę halogenową. Pod naporem jego ramienia drzwi otworzyły się z hałasem. Wszedł do środka, a Zavala tuż za nim. W twarze wionęło im zimne, cuchnące powietrze, jak z agregatu klimatyzacyjnego w mauzoleum. Snop światła odsłonił korytarz, którego betonowe ściany i sufit nie chroniły wnętrza przed chłodem wiecznej zmarzliny, przeciwnie, wzmagały wrażenie zimna. Obaj, szczelnie otuliwszy szyje kołnierzami, ruszyli korytarzem.

W głównym holu podziemnego bunkra było kilka drzwi. Austin obejrzał w świetle latarki pomieszczenia. Zardzewiałe ramy łóżek i przegniłe materace w pierwszym z nich świadczyły, że służyło za sypialnię. W dwóch następnych mieściły się kuchnia i spiżarnia, a w czwartym węzeł łączności.

– Odjechali w pośpiechu – stwierdził Zavala, patrząc na rozwalone szafki radiowe i wzmacniacze.

Poszli dalej, omijając duży prostokątny otwór w podłodze. Przykrywająca go kiedyś metalowa krata niemal doszczętnie przerdzewiała. Austin skierował światło latarki do głębokiego szybu.

– Pewnie jest to szyb wentylacyjny albo grzewczy – zawyrokował.

– Myślałem o tym, co Clarence powiedział o minach – rzekł Zavala.

– Miejmy nadzieję, że historię tę wysmażono po to, żeby odstraszyć myśliwych i rybaków.

Korytarz kończył się krótkimi schodami, które prowadziły do następnych stalowych drzwi. Domyślili się, że są pod hangarem. Nie do końca przekonany o braku min, Austin wziął głęboki oddech, otworzył drzwi i przestąpił próg. Natychmiast wyczuł zmianę. Powietrze nie było tu tak zimne i stęchłe jak w betonowym bunkrze. Nad stęchlizną dominował zapach benzyny, oleju i metalu.

W ścianie na prawo od drzwi był przełącznik, a nad nim wymalowany za pomocą szablonu napis “generator”. Na znak Austina Zavala pociągnął rączkę przełącznika w dół. Z początku nic się nie działo. Dopiero po chwili z ciemności dobiegł ich trzask, a po nim seria kaszlnięć z wolna ożywającego silnika. Wysoko w górze rozjarzyły się przyćmione światła i niebawem rozbłysły jasno, iluminując sklepienie wielkiej sztucznej pieczary. Zavala zaniemówił z wrażenia. Na pomoście pośrodku hangaru stało coś, co wyglądało jak czarnoskrzydły mściciel ze skandynawskiego mitu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: