Nagle w jego słuchawce zabrzmiał głos Dahlgrena:
– Dirk, gdzie jesteś? Czas wracać.
– Jestem w torpedowni. Spotkamy się za minutę na dziobie.
Dirk spojrzał na zegarek. Osiem minut już minęło. Wrócił do stojaka z torpedami.
Jedna z torped spadła na dwie drewniane skrzynie, które pod jej ciężarem się otworzyły. Dirk zauważył ze zdumieniem, że na mahoniowych skrzyniach nie ma mułu, który pokrywał wszystko na okręcie. Ktoś niedawno usunął osad, żeby dostać się do zawartości.
Podpłynął do bliższej z nich, zajrzał do środka i zobaczył sześć bomb lotniczych. Były oddzielone od siebie przegrodami, miały prawie metr długości, kształt parówki i stateczniki na końcach. Torpeda przykrywała trzy bomby, ale uszkodziła wszystkie. O dziwo, nie były zgniecione, tylko popękane. Dirk przesunął dłonią po powierzchni jednej z bomb. Była gładka jak szkliwo.
W drugiej skrzyni rozbitej przez spadającą torpedę również znalazł bomby, ale pięć zamiast sześciu. Jedno miejsce było puste. Poświecił wokół lampą. Nigdzie nie zauważył brakującej bomby ani jej szczątków. Zniknęła.
– Winda jedzie do góry – odezwał się nagle Dahlgren.
– Przytrzymaj drzwi, zaraz tam będę – odparł Dirk i zerknął na zegarek.
Przekroczyli czas pobytu na dnie o prawie pięć minut. Jeszcze raz przyjrzał się rozbitym skrzyniom, chwycił mniej uszkodzoną bombę i szarpnął. Wysunęła się z przegrody, ale rozpadła na trzy części. Pozbierał je ostrożnie i włożył do swojej dużej siatkowej torby. Popłynął w górę. Wydostał się przez otwarty właz i pociągnął torbę za sobą. Dahlgren unosił się nad dziobem okrętu kilka metrów przed nim. Dirk dołączył do partnera i obaj wznieśli się szybko ku powierzchni.
Dirk obserwował głębokościomierz. Na dwunastu metrach wygiął ciało jak spadochroniarz, żeby spowolnić wznoszenie, i wypuścił część powietrza z kompensatora wyporności. Dahlgren zrobił to samo. Zatrzymali się na głębokości sześciu metrów, żeby organizm łatwiej pozbył się nadmiaru azotu w krwiobiegu.
– Tych pięć dodatkowych minut na dnie będzie nas kosztowało trzynaście dodatkowych minut dekompresji. Zużyję całe powietrze, zanim minie trzydzieści osiem minut – powiedział Dahlgren, patrząc na wskaźnik akwalungu.
W oddali rozległ się przytłumiony metaliczny odgłos.
– Bez obaw, Leo czuwa – rzekł Dirk i wskazał obiekt jakieś dwanaście metrów od nich. Na linie znikającej na powierzchni morza wisiały dwie srebrzyste butle tlenowe z regulatorami.
Na pokładzie rufowym „Gruniona" Delgado śledził pęcherze powietrza dwóch przyjaciół i pilnował, żeby nie oddalili się zbytnio od łodzi. Po piętnastominutowej dekompresji Dirk i Dahlgren chwycili regulatory wiszących akwalungów i podpłynęli na głębokość trzech metrów na następny, tym razem dwudziestopięciominutowy postój. W końcu się wynurzyli i wdrapali na pokład. Delgado tylko do nich pomachał i skierował łódź w stronę lądu.
Gdy wpłynęli na spokojniejsze wody cieśniny Juan de Fuca, Dirk wyjął części bomby i ułożył na pokładzie.
– Nie widziałeś niczego takiego przy samolotach albo w hangarze? – zapytał.
Dahlgren przyjrzał się kawałkom.
– Na pewno nie – odparł. – W hangarze było mnóstwo narzędzi, części zapasowych i różnych szczątków, ale nic w tym rodzaju. Dlaczego to tak popękało?
– Bo jest z porcelany. – Dirk podał Jackowi fragment bomby, żeby mógł się lepiej przyjrzeć.
Dahlgren przesunął palcem po powierzchni i pokręcił głową.
– Porcelanowa bomba. Pewnie bardzo przydatna do rozpędzania spotkań przy herbatce.
– Musiała być częścią uzbrojenia. – Dirk ułożył kawałki tak, że mniej więcej pasowały do siebie. Ładunek bomby dawno wypłukało morze, ale było widać, że jej wnętrze jest podzielone na kilka komór. – Wygląda na to, że do wywołania eksplozji potrzebna była reakcja chemiczna kilku składników.
– Bomba zapalająca? – spytał Dahlgren.
– Być może – odrzekł cicho Dirk. – Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby wydobyć jedną z nich.
Sięgnął do bocznej kieszeni kamizelki ratunkowej, wyjął zegar sterujący i rzucił Dahlgrenowi. Jack obejrzał go uważnie ze wszystkich stron.
– Może pierwszy właściciel – powiedział. Podniósł rękę, w której trzymał zegar, i pokazał Dirkowi tylną ściankę. Na plastikowej obudowie widniał napis w jakimś azjatyckim języku.
10
W gabinecie w zachodnim skrzydle Białego Domu panowała atmosfera wrogości. Każdy z prezydenckich doradców do spraw bezpieczeństwa próbował zrzucić na innych odpowiedzialność za wypadki w Japonii.
– To wina wywiadu. Nasze placówki dyplomatyczne nie dostają potrzebnych informacji. Dlatego dwóch moich ludzi nie żyje – powiedział sekretarz stanu.
– Nie mieliśmy żadnych sygnałów o wzmożonej aktywności terrorystów w Japonii. Według raportów Departamentu Stanu japońskie służby bezpieczeństwa też nie – odparował wicedyrektor CIA.
– Panowie, co się stało, to się nie odstanie – wtrącił prezydent Garner Ward, zapalając dużą, staromodną fajkę.
Pochodził z Montany, z wyglądu przypominał Teddy'ego Roosevelta, a z zachowania Harry'ego Trumana. Ceniono go za rzeczowość, rozsądek i pragmatyzm. To była jego pierwsza kadencja. Lubił żywe dyskusje swojego sztabu i członków rządu, ale nie tolerował wytykania palcem i asekuranctwa.
– Trzeba poznać cele i motywy działania naszego przeciwnika, a potem opracować strategię – ciągnął prezydent. – Chciałbym również usłyszeć, czy należy ogłosić w kraju stan podwyższonego pogotowia. – Skinął głową w kierunku sekretarza Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Dennisa Jimeneza, który siedział po drugiej stronie stołu. – Ale najpierw musimy wiedzieć, kto nam zagraża. Martin, co udało ci się ustalić? – zwrócił się do dyrektora FBI Martina Fincha.
Finch służył kiedyś w żandarmerii korpusu marines. Nadal strzygł się na rekruta i mówił tonem sierżanta uczącego musztry.
– Zamachów na ambasadora Hamiltona i wiceambasadora Bridgesa dokonał prawdopodobnie ten sam człowiek. Na kasecie wideo z hotelu, gdzie zginął Bridges, jest podejrzany osobnik w stroju kelnera. Nie należał do personelu hotelowego. Jego wygląd odpowiada rysopisowi człowieka, którego widziano na polu golfowym pod Tokio krótko przed zabójstwem ambasadora Hamiltona.
– Coś go łączy ze śmiercią prezesa Gavina i pożarem w fabryce SemConu? – zapytał prezydent.
– Nie wpadliśmy na żaden trop, choć na istnienie takich powiązań wskazywałaby kartka zostawiona przy zwłokach Bridgesa. Traktujemy więc wypadki jak jedną sprawę.
– A co z podejrzanym? – spytał sekretarz stanu.
– Władze japońskie nie zdołały go zidentyfikować. Nie ma dowodów, że jest członkiem Japońskiej Czerwonej Armii. To najwyraźniej ktoś nieznany. Japończycy w pełni współpracują z nami przy poszukiwaniach, ogłosili alarm w swoich punktach kontroli paszportowej.
– Mimo braku dowodów nie powinni mieć wątpliwości, że ten osobnik należy do Japońskiej Czerwonej Armii – powiedział wicedyrektor CIA.
– Co było na kartce znalezionej przy zwłokach Bridgesa? – odezwał się Jimenez.
Finch przejrzał dokumenty i wyjął zadrukowany kawałek papieru.
– W przekładzie z japońskiego brzmi to tak: „Ustąpcie, amerykańscy imperialiści, którzy plamicie Nippon chciwością, bo inaczej śmierć tchnie swym zimnym oddechem ku waszym wybrzeżom. JCA". Klasyczna retoryka peryferyjnej sekty.
– Co się właściwie dzieje z Japońską Czerwoną Armią? – zapytał prezydent. – Myślałem, że nie działa od kilku lat.
Czekając na odpowiedź, odchylił głowę do tyłu i wypuścił pod sufit kłąb fajkowego dymu o wiśniowym zapachu.
– Jak pan zapewne wie, panie prezydencie – wyjaśnił Finch – Japońska Czerwona Armia to peryferyjne ugrupowanie terrorystyczne, które powstało z kilku japońskich frakcji komunistycznych w latach siedemdziesiątych. Miało program antyimperialistyczny i dążyło do obalenia rządu i monarchii legalnymi i nielegalnymi środkami. Było podejrzewane o powiązania z krajami Bliskiego Wschodu i Koreą Północną. Dokonało wielu zamachów bombowych i porwań samolotów. W 1975 próbowało zająć naszą ambasadę w Kuala Lumpur. W latach dziewięćdziesiątych najwyraźniej straciło poparcie i do roku 2000 aresztowano większość przywódców organizacji. Wielu ludzi uważało, że ugrupowanie przestało istnieć, ale od dwóch lat znów daje o sobie znać. Zapewne ma to związek z pogarszającą się sytuacją ekonomiczną Japonii. JCA porzuciła ideę anarchistycznego przewrotu politycznego i teraz głosi hasła antyamerykańskie i antykapitali styczne, co przyciąga do niej część młodzieży. Nikt jednak nie reprezentuje publicznie ugrupowania, nie wiadomo więc, kto stoi na jego czele.