– Tutaj – dobiegł z kąta głos pierwszego oficera.
– Z tyłu powinien być rezerwowy ROV. Znajdź akumulatory i spróbuj podłączyć światło – rozkazał kapitan.
W głębi ładowni zapaliła się latarka. Trzymał ją rudowłosy główny mechanik „Sea Rovera", stary wilk morski nazwiskiem Mclntosh.
– Zaraz to zrobimy, kapitanie – zamruczał z irlandzkim akcentem.
Ryan i Mclntosh zlokalizowali zapasowego ROV-a na stojaku i stos akumulatorów. Pierwszy oficer przeciął kabel zasilający pojazdu podwodnego i połączył z akumulatorami. Kiedy zamknął obwód, rozbłysły reflektory ksenonowe ROV-a. Kilka osób stojących blisko pojazdu zmrużyło oczy od oślepiającego niebieskawego blasku. Morgan przyjrzał się załodze i naukowcom. Większość mężczyzn i kobiet miała zdezorientowane i przestraszone miny.
– Dobra robota, Ryan – pochwalił Morgan. – Mclntosh, poświecić po ładowni. Czy ktoś jest ranny?
Szybkie oględziny ujawniły tylko skaleczenia, otarcia i siniaki. Z wyjątkiem mechanika postrzelonego przez komandosów i geologa ze złamaną nogą nikt nie odniósł poważnych obrażeń.
– Wyjdziemy z tego – zapewnił Morgan. – Tym bandziorom chodzi tylko o ładunek, który wydobyliśmy z japońskiego okrętu podwodnego. Pewnie nas stąd wypuszczą, gdy przetransportują bomby na swój statek – powiedział, chociaż w to wątpił. – Ale na wszelki wypadek spróbujemy sami otworzyć właz. Jest nas wystarczająco dużo, żeby sobie z tym poradzić. Mclntosh, sprawdź, co mamy do dyspozycji.
Mclntosh i Ryan podnieśli ROV-a, wyszli na środek ładowni i obrócili się wolno o trzysta sześćdziesiąt stopni. Blask reflektorów oświetlił ludzi i przedmioty. Pomieszczenie, w którym trzymano „Starfisha", przypominało wielki magazyn sprzętu elektronicznego. Na przegrodach wisiały zwoje kabli, w kilku szafkach na tylnej ścianie leżały części zapasowe. Po jednej stronie ciągnęły się półki z przyrządami pomiarowymi, z przodu ładowni spoczywał na drewnianym stojaku pięciometrowy zodiac. W rogu, obok sześciu dwustulitrowych beczek z paliwem, leżały dwa zapasowe silniki zaburtowe. Ryan przez kilka minut oświetlał metalowe szczeble, które biegły za beczkami w górę przegrody.
– Kapitanie, nad tamtymi stopniami jest wywietrznik – powiedział. – Wychodzi na pokład za basenem wodującym. Jest zamykany z zewnątrz, ale może nie został zaryglowany.
Morgan spojrzał na trzech naukowców skulonych przy beczkach.
– Niech jeden z was wejdzie na górę i sprawdzi, czy wywietrznik da się otworzyć.
Bosy oceanograf w niebieskiej piżamie poderwał się i wspiął po szczeblach do wąskiego szybu wentylacyjnego w obniżonej części sufitu. Po chwili wrócił na dół.
– Ani drgnie – zameldował rozczarowany.
– Kapitanie – odezwał się nagle Mclntosh ze środka ładowni i wskazał stojak pod pontonem. – Moglibyśmy zrobić słupy z drewnianych wsporników pod zodiakiem i podnieść właz.
– Popchnąć go wielkimi chińskimi pałeczkami? To może się udać – przyznał Morgan. – Weź się za to, Mclntosh. Trzeba zdjąć ponton – zwrócił się do grupki przy łodzi pneumatycznej.
Pokuśtykał do zodiaca, chwycił za dziób i pomógł postawić ponton na pokładzie. Mclntosh i kilku mężczyzn rozebrali drewniany stojak na części. Stolarz okrętowy ocenił, jak je wykorzystać.
Podczas pracy słyszeli przytłumione głosy komandosów na pokładzie i hałasy dźwigu „Baekje", który zabierał z „Sea Rovera" amunicję okrętu podwodnego. W pewnym momencie z odległej części statku dobiegł terkot broni automatycznej. Chwilę później Morgan rozpoznał po dźwiękach, że dźwig podnosi „Starfisha" z basenu wodującego i stawia na pokładzie. Rozległ się kobiecy krzyk. Kapitan wiedział, że to Summer. Coś stuknęło kilka razy w przegrodę ładowni, potem hałasy na górze zaczęły cichnąć. W końcu głosy i dźwigi umilkły. Kiedy stało się oczywiste, że komandosi opuścili statek, Morgan zastanowił się nad losem Dirka i Summer. Z zamyślenia wyrwało go dudnienie i wibracje silników „Baekje", który odbijał od „Sea Rovera".
– Jak idzie, Mclntosh? – zapytał głośno. Widział, że praca posuwa się naprzód, ale chciał zagłuszyć dźwięk odpływającego kablowca, który zostawiał ich własnemu losowi.
– Dwa słupy gotowe, trzeci na ukończeniu – odparł główny mechanik.
U jego stóp leżały trzy trzymetrowe pale. Każdy składał się z trzech części, obrobionych na obu końcach śrubokrętem i młotkiem i połączonych ze sobą klinem wpuszczonym w rowek. Miejsca połączeń zostały dla wzmocnienia obite blachą i owinięte taśmą samoprzylepną.
Kiedy Mclntosh przerzucał pozostałe kawałki drewna, z głębi statku doszedł szum. Był coraz głośniejszy i przypominał odgłos rwącej rzeki. Główny mechanik wyprostował się wolno i spojrzał na kapitana.
– Otworzyli zawory odpływowe w zęzie. Chcą nas zatopić.
Rozległo się kilka okrzyków przerażenia. Morgan zignorował je.
– Wygląda na to, że będą nam musiały wystarczyć trzy słupy – powiedział spokojnie. – Potrzebuję siedmiu ludzi do każdego pala.
Mężczyźni rzucili się naprzód i chwycili słupy. Na pokładzie ładowni pojawiły się pierwsze strużki wody, która dostawała się przez sześć małych otworów odpływowych. Po kilku minutach brodzili w niej po kostki. Ustawili słupy pod narożnikiem włazu przy drabince wejściowej. Na ostatni szczebel wspiął się mężczyzna z trójkątnym drewnianym klinem półmetrowej wysokości. Miał go wsunąć pod pokrywę, kiedy tylko się uchyli.
– Podnosić! – krzyknął Morgan.
Trzy grupy jednocześnie docisnęły górne końce słupów do włazu dwa i pół metra nad ich głowami i pchnęły z całej siły. Ku ich zaskoczeniu pokrywa uniosła się kilkadziesiąt centymetrów i do ładowni przeniknęło przyćmione światło lamp pokładowych. Ale ciężki właz natychmiast opadł z powrotem.
Mężczyzna na szczycie drabinki nie zdążył wsunąć klina na miejsce. Spóźnił się i pokrywa omal nie przycięła mu palców. Wziął głęboki oddech i skinął głową na znak, że jest gotowy do następnej próby.
– Dobra, jeszcze raz – zarządził kapitan. Woda sięgała mu już powyżej kolan i rana na udzie piekła od soli. – Jeden… dwa… trzy!
Górne złącze jednego ze słupów pękło z głośnym trzaskiem i oderwana część wpadła do wody. Mcintosh dobrnął do pływającego kawałka drewna i obejrzał go. Zobaczył, że złamał się klin w rowku.
– Nie jest dobrze, kapitanie – zameldował. – Naprawa trochę potrwa.
– Rób, co trzeba – warknął Morgan. – Spróbujemy dwoma słupami. Do góry!
Mężczyźni naparli na właz, ale bez skutku. Dwie grupy nie wystarczyły do uniesienia pokrywy. Dołączyli inni, żeby pomóc, ale nie było miejsca dla dodatkowych par rąk. Mężczyźni napięli mięśnie i właz uchylił się, ale za mało, żeby wsunąć klin. Woda sięgała Morganowi do pasa i kapitan zobaczył na twarzach załogi strach, który lada chwila mógł się przerodzić w panikę.
– Jeszcze jedna próba, panowie – przynaglił. Jednocześnie zastanawiał się, ile może trwać śmierć przez utonięcie.
Przypływ adrenaliny dodał mężczyznom energii. Pchnęli właz ze zdwojoną siłą i pokrywa znów zaczęła się unosić. Nagle rozległ się trzask. Pękło złącze drugiego słupa i właz opadł.
– Już po nas – dobiegł z ciemności czyjś głos.
To wystarczyło, żeby roztrzęsionemu kucharzowi puściły nerwy.
– Nie umiem pływać! – wrzasnął.
Stał obok beczek z paliwem i woda sięgała mu do piersi. Chwycił się w panice metalowych szczebli, wdrapał na górę do szybu wentylacyjnego i zaczął walić pięściami w okrągłą pokrywę wywietrznika. Krzyczał, żeby go wypuścić. Ku jego zaskoczeniu wywietrznik nagle się otworzył. Kucharz nie mógł w to uwierzyć. Wygramolił się na zewnątrz i stanął oszołomiony przy basenie wodującym. Minęła niemal minuta, zanim doszedł do siebie. Kiedy zdał sobie sprawę, że jeszcze nie umrze, wcisnął się z powrotem do otworu i opuścił kilka stopni w dół.
– Wywietrznik się otworzył! – krzyknął na całe gardło. – Chodźcie!
Spanikowani ludzie zaczęli się przepychać do drabinki. Większość traciła już grunt pod nogami, część chwytała się przegród. Niektórzy unosili się w wodzie i kurczowo trzymali dryfującego ROV-a.