Z tyłu samolotu siedzieli trzej ratownicy medyczni, gotowi do skoku z HC-130. Ponieważ wyglądało na to, że załodze „Sea Rovera" nie grozi niebezpieczeństwo, Wight postanowił zaczekać z wysłaniem ich na dół. Zamiast tego lotnik w ładowni opuścił dużą hydrauliczną klapę pod ogonem i na rozkaz Coyle'a zrzucił kilka zestawów medycznych i żywnościowych, które opadły do morza na małych spadochronach.

Radiooperator herculesa wysłał w eter sygnał SOS na częstotliwości morskiej. Wciągu sekund zgłosiło się kilka statków. Najbliżej był kontenerowiec, który płynął z Osaki do Hongkongu. Wight i Coyle krążyli nad szalupami przez dwie godziny, dopóki statek nie dotarł do rozbitków. Gdy zaczął zabierać ich na pokład, samolot po raz ostatni przeleciał nad łodziami ratunkowymi i Wight pomachał im skrzydłami. Choć piloci nie mogli tego usłyszeć, zmęczeni pasażerowie szalup podziękowali im głośno.

– Szczęściarze – powiedział Coyle.

Wight skinął głową i skierował herculesa na południowy wschód do bazy na Okinawie.

Kiedy duży frachtowiec zbliżał się do szalup, włączył na powitanie syrenę okrętową. Zwodowano motorówkę, która podpłynęła do łodzi ratunkowych i poprowadziła je do schodków opuszczonych z burty przy rufie. Większość załogi „Sea Rovera" wspięła się po schodkach na wysoki statek, Morgana i kilku rannych umieszczono w motorówce i wciągnięto na główny pokład kontenerowca. Po krótkiej rozmowie z malezyjskim kapitanem Morgan został zabrany na dół do ambulatorium. Lekarz okrętowy opatrzył mu udo, potem Ryan zaprowadził go do kajuty, gdzie leżał geolog ze złamaną nogą.

– Jakie prognozy, panie kapitanie? – zapytał pierwszy oficer.

– Kolano jest do niczego, ale będę żył – odrzekł Morgan.

– W dzisiejszych czasach robią doskonałe sztuczne stawy – pocieszył go Ryan.

– Wygląda na to, że będę miał okazję sprawdzić to na sobie. To chyba lepsze od drewnianej nogi. Co z załogą?

– Jest w dobrej formie. Oprócz Dirka i Summer nikogo nie brakuje. Pożyczyłem od kapitana Malaki telefon satelitarny i zadzwoniłem do Waszyngtonu. Udało mi się połączyć bezpośrednio z Rudim Gunnem. Zawiadomiłem go o stracie statku i naszej sytuacji. Powiedziałem mu też, że Dirk, Summer, „Starfish" i ładunek, który wydobyliśmy, są prawdopodobnie na japońskim kablowcu. Prosił o przekazanie panu podziękowań za uratowanie załogi i obiecał, że uruchomi najwyższe szczeble rządowe, żeby złapać winnych.

Morgan wpatrzył się w białą ścianę i pomyślał o wypadkach ostatnich godzin. Kim są piraci, którzy zaatakowali i zatopili jego statek? Co chcą zrobić z bronią biologiczną? I co się stało z Dirkiem i Summer? Nie znalazł na to odpowiedzi i wolno pokręcił głową.

– Mam nadzieję, że nie będzie za późno.

30

Przez półtorej doby „Baekje" płynął na północ, potem zaczął stopniowo skręcać na wschód. O zmierzchu pojawił się ląd i statek zaczekał do zmroku, żeby we mgle zawinąć do dużego portu. Dirk i Summer przypuszczali, że przypłynęli do Korei i że są w dużym południowokoreańskim mieście portowym Inczhon. Wskazywały na to bandery z całego świata na frachtowcach, które mijali, wchodząc do portu.

Kablowiec sunął wolno wzdłuż rozległych basenów portowych, gdzie przez całą dobę trwał załadunek i rozładunek kontenerowców. Skręcił na północ, minął terminal paliwowy, okrążył zardzewiały tankowiec i wpłynął do ciemnej i mało ruchliwej części portu. Zostawił za sobą zrujnowaną stocznię z korodującymi kadłubami statków i zwolnił przed wąskim kanałem, który biegł na północny zachód. Przy wejściu do kanału stała wartownia i mała motorówka. Rdzewiejący szyld głosił po koreańsku: KANG – USŁUGI MORSKIE – TEREN PRYWATNY.

Kapitan „Baekje" ostrożnie wprowadził statek do kanału, przepłynął wolno kilkaset metrów i pokonał ostry zakręt. Ukazała się mała laguna z dwoma masywnymi krytymi basenami portowymi na przeciwległym krańcu. Kapitan „Baekje" wprowadził statek do jednego z przepastnych hangarów niczym samochód do garażu. Pod sufitem piętnaście metrów nad dziobówką paliły się reflektory halogenowe. Wielkie hydrauliczne wrota zasunęły się cicho i przycumowano statek.

Nad pokład natychmiast obrócił się wysięgnik dźwigu i sześciu członków załogi zaczęło pod nadzorem Tongju wyładowywać kontenery z amunicją. Kiedy pojemniki z bombami ustawiono w piramidę na brzegu basenu, podjechał tyłem biały furgon. Grupa mężczyzn w szaroniebieskich fartuchach laboratoryjnych ostrożnie władowała kontenery do środka i samochód odjechał. Gdy skręcił na końcu basenu portowego, Tongju zobaczył znajomą niebieską błyskawicę z boku pojazdu i napis: KANG SATELLITE TELECOMMUNICATIONS CORP.

Kiedy Tongju patrzył, jak furgon wyjeżdża z hangaru, podszedł do niego Kim.

– Pan Kang będzie zadowolony, że mamy wszystkie bomby – powiedział.

– Dwie ostatnie są do niczego. Piloci pojazdu głębinowego rozbili je przy wydobywaniu i wypuścili zawartość do morza. Podobno przypadkiem, z powodu złej widoczności w wodzie.

– To mała strata. Akcja się powiodła.

– Fakt, ale czeka nas jeszcze trudna operacja – odparł Tongju. – Zabieram więźniów do Kanga, żeby ich przesłuchał. Mam nadzieję, że dopilnujesz przygotowań statku – bardziej stwierdził, niż spytał.

– Zaraz zaczniemy rekonfigurację, tankowanie i zaprowiantowanie. Będziemy gotowi do drogi, jak tylko weźmiemy ładunek.

– Dobrze. Im szybciej wyjdziemy w morze, tym większe będziemy mieli szanse na sukces.

– Zadziałamy z zaskoczenia. Nie ma mowy, żeby się nie udało – zapewnił Kim.

Ale Tongju wiedział swoje. Zaciągnął się papierosem i zastanowił nad elementem zaskoczenia. To rzeczywiście mogła być sprawa życia lub śmierci.

– Miejmy nadzieję, że oszustwo nie wyjdzie na jaw – powiedział w zamyśleniu.

Pod pokładem otworzyły się drzwi kajuty Dirka i Summer. Wartownik o grubym karku skuł im z tyłu ręce kajdankami, a potem brutalnie wypchnął na zewnątrz. Poprowadził ich pod lufą do trapu, gdzie stał Tongju i uśmiechał się drwiąco.

– To był wspaniały rejs – powiedział do niego Dirk. – Ale nikt nam nie pokazał, gdzie jest kasyno.

– Bądźmy szczerzy – wtrąciła Summer. – Jedzenie niezupełnie pasowało do pięciogwiazdkowych cen.

– Amerykańskie poczucie humoru jest mało śmieszne – warknął Tongju.

– A przy okazji, co robi Japońska Czerwona Armia w koreańskim mieście Inczhon? – zapytał Dirk.

Tongju prawie niedostrzegalnie zmarszczył czoło.

– Jesteś bardzo spostrzegawczy, Pitt – zauważył. Odwrócił się do Grubego Karku, który celował w rodzeństwo z AK-74. – Zabierz ich na jacht i zamknij pod strażą w kabinie dziobowej – warknął i pomaszerował na mostek.

Dirk, Summer i wartownik zeszli po trapie. W mniejszym bocznym basenie portowym stał smukły niebieski katamaran. Miał trzydzieści metrów długości, silniki Diesla o mocy czterech tysięcy koni mechanicznych i rozwijał prędkość trzydziestu pięciu węzłów.

– To jest bardziej w moim stylu – powiedziała Summer, kiedy zostali wepchnięci na pokład i uwięzieni w małej, ale luksusowej kabinie. – Tyle że tu nie ma bulajów. Panu Gościnnemu chyba nie spodobał się twój tekst o Inczhon – dodała i usiadła w fotelu, z rękami wciąż skutymi za plecami.

– Za dużo gadam – przyznał Dirk. – Ale przynajmniej upewniliśmy się, gdzie jesteśmy.

– I tym razem dostaliśmy kajutę pierwszej klasy – odrzekła, podziwiając boazerię z drewna orzechowego i artystyczne ozdoby na ścianach. – Jak na drugorzędną organizację terrorystyczną, ci faceci mają dużo forsy.

– Najwyraźniej mają przyjaciół w Kang Enterprises.

– Tej firmie okrętowej?

– To wielki koncern. Od lat widujemy ich statki handlowe. Są też zaangażowani w różne przedsięwzięcia zaawansowane technologicznie, choć znam tylko morską działalność koncernu. Kiedyś spotkałem w barze faceta, który pływał na jednym z ich tankowców. Opowiadał mi o ich stoczni remontowej i magazynach w Inczhon. Nigdy czegoś takiego nie widział. Mają tu podobno suchy dok i pełno najnowocześniejszych urządzeń. Na kominie tego kablowca jest logo Kanga, niebieska błyskawica. Musimy być na jego terenie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: