Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu

o milę. Co kilka godzin, a później nawet co godzinę przylatywały sztafety. Było

to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na

coś grubego.

Tej nocy spaliśmy na gołym polu nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro

świt ruszyliśmy naprzód: szwadron kawalerii z dwoma lekkimi armatami, potem

nasz batalion, a potem cała brygada z artylerią i furgonami, mając silne patrole

po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.

Gdy weszło słońce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela ;

resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz

częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych

rozmaitych wyznań, w końcu - chłopów i Cyganów. Na wszystkich twarzach

malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując

rękoma za siebie.

Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał

armatni. Po szeregach przeleciał szmer:

- Oho! zaczyna się...

- Nie, to sygnał...

Padły znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał

się ; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych

pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy i przez chwilę zaległa taka

cisza, że słychać było tętent siwej klaczy dopędzającego nas adiutanta.

Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.

Tym razem odezwało się bliżej i dalej kilkanaście armat; każdy strzał można

było odróżnić.

- Macają dystans! - odezwał się stary nasz major.

- Jest z piętnaście armat - mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się

rozmowniejszy. - A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!...

Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem.

zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na

organach.

- Jest więcej niż dwadzieścia - rzekłem do Katza.

- Osły!... - zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.

103

Staliśmy na wzniesionym miejscu, skąd widać było idącą za nami brygadę.

Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca ze dwie albo i trzy

wiorsty.

- Straszna masa wojsk! - szepnąłem. - Gdzie się to pomieści!...

Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie

uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód,

my zostaliśmy w tyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego

korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem

przez pola, jeden na prawo od nas, drugi na lewo. W mały kwadrans zrównały

się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i - ruszyliśmy trzema batalionami

naprzód, noga za nogą.

Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały

wybuchające jednocześnie. Co gorsze, spoza nich rozlegał się jakiś stłumiony

odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.

- Ile armat, kamracie? - spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.

- Chyba ze sto - odparł kręcąc głową. - Ale - dodał - porządnie prowadzą interes,

bo odezwały się wszystkie razem.

Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka minut później przejechały wolnym

kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty z należącymi do nich

jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „ W imię Ojca i

Syna...” - Ten i ów popił z manierki.

Na lewo od nas huk wzmagał się: pojedynczych strzałów już nie można było

odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:

- Piechota!... piechota!...

Machinalnie schwyciłem karabin na tuj myśląc, że pokazali się Austriacy. Ale

przed nami oprócz wzgórza i rzadkich krzaków nie było nic. Natomiast na tle

grzmotu armat, który prawie przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask

podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.

- Bitwa!... - zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.

Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w

odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.

W szeregach pomimo marszu zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano

broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nade wszystko

- w grubiański sposób żartowano z Austriaków, którym nie wiodło się w tych

czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem ; stopniała nawet sztywna

powaga oficerów zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero

komendy: „ Baczność i cisza!...”, ażeby nas uspokoić.

Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu

i ówdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał

się żaden listek; nad polem, zarośniętym młodą trawą, nie odzywał się

wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki

oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos

majora, który jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, na lewo,

104

wściekały się stada armat i lał deszcz karabinowych strzałów. Kto takiej burzy

przy jasnym niebie nie słyszał, bracie Katz, ten nie zna się na muzyce!...

Pamiętasz, jak nam wówczas dziwnie było na sercu?... Nie strach, ale tak coś

jakby żal i ciekawość...

Skrzydłowe bataliony oddalały się od nas coraz bardziej; wreszcie prawy

zniknął za wzgórzami, a lewy o paręset sążni od nas dał nurka w szeroki parów i

tylko kiedy niekiedy błysnęła fala jego bagnetów. Podzieli się gdzieś huzarzy i

armaty, i ciągnąca z tyłu rezerwa, i został sam nasz batalion, schodzący z

jednego wzgórza, ażeby wejść na drugie, jeszcze wyższe. Tylko od czasu do

czasu z frontu, od tyłu albo z boków przeleciał jakiś jeździec z kartką albo z

ustnym poleceniem od majora. Prawdziwy cud, że od tylu poleceń nie zamąciło

mu się we łbie!

Nareszcie, już była blisko dziewiąta, weszliśmy na ostatnią wyniosłość porosłą

gęstymi krzakami. Nowa komenda; plutony idące jeden za drugim poczęły

stawać obok siebie. Gdy zaś dosięgliśmy szczytu wzgórza, kazano nam pochylić

się i zniżyć broń, a w końcu przyklęknąć.

Wtedy (pamiętasz, Katz?) Kratochwil, który klęczał przed nami, wetknął głowę

między dwie młode sosenki i szepnął:

- Patrzajcie no!...

Od stóp wzgórza, na południe, aż gdzieś do krawędzi horyzontu ciągnęła się

równina, a na niej - jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków,

długa - czy ja wiem - może na milę drogi.

- Tyralierzy!... - rzekł stary podoficer.

Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście

białych chmur, kotłujących się przy ziemi.

- To baterie, a tam płoną wsie... - objaśniał podoficer.

Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć gdzieniegdzie, również po obu

stronach długiej smugi dymu, prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po

prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującymi kolcami.

- To nasze pułki, a to austriackie... - mówił podoficer. - No, no!... - dodał - i sam

sztab lepiej nie widzi...

Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych

strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.

- Phy! - odezwałeś się wtedy, Katz - i to ma być bitwa?... Miałem się też czego

bać...

- Zaczekaj no - mruknął podoficer.

- Przygotuj broń!... - rozległo się po szeregach.

Klęcząc zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie

stalowych stempli i trzask odciąganych kurków... Podsypaliśmy proch na

panewki i znowu cisza.

Naprzeciw nas, może o wiorstę, były dwa pagórki, a między nimi gościniec.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: