Spostrzegłem, że na jego żółtym tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce

utworzyły białą linię, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu leżącego o

105

kilkaset kroków na lewo od nas wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem

sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili na prawo od nas huknął

strzał armatni i nad białym oddziałem austriackim ukazał się siwy obłoczek

dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał, i znowu nad Austriakami obłoczek. Pół

minuty - znowu strzał i znowu obłoczek...

- Her Gott!-- zawołał stary podoficer - jak nasi strzelają... Bem komenderuje

czy diabeł...

Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała

plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległym wzgórzu

błysnął dym i w stronę naszej baterii poleciał warczący granat. Drugi dym...

trzeci dym... czwarty...

- Mądre bestie! - mruknął podoficer.

- Batalion!... naprzód marsz!... - wrzasnął ogromnym głosem nasz major.

- Kompania!... naprzód marsz!... Pluton!.. naprzód marsz!... - powtórzyli

różnymi głosami oficerowie.

Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery

poszły naprzód, na prawo i na lewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń,

jak się komu podobało.

- Z górki na pazurki!... - zawołałeś wtedy, Katz.

A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś w tyle z wielkim

łoskotem.

Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwymi komediami,

które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?... To

bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.

Zeszliśmy na równinę. Od naszej baterii przyleciał huzar donosząc, że jedna z

armat zdemontowana. Współcześnie na lewo od nas padł granat ; zarył się w

ziemię, ale nie wybuchnął.

- Zaczynają nas lizać - rzekł stary podoficer.

Drugi granat pękł nad naszymi głowami i jedna z jego skorup padła

Kratochwilowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.

- Oho!... ho!... - zawołano w szeregu.

W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków na lewo, zrobiło się

zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi:

jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział trzymając się

rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do

mnie, alem go nie słyszał ; natomiast zaszumiało mi w prawym uchu, jakby tam

wpadła kropla wody.

Podoficer poszedł w prawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie

długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem

nie zrozumiał sygnału ; natomiast, słyszałem ostre poświsty nad głową i koło

lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię zasypując mi

piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną prawie na

moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony do

106

reszty, wypaliłem i ja... Nabiłem i znowu strzeIiłem. Przed front spadł czyjś

kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł

dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i

ma pianę w katach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem w końcu nic

nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.

Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem

wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc

ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów

zobaczyłem kupę uciekających ludzi.

-” Czego oni, u diabła, uciekają?...” - myślałem przyspieszając kroku. Nie był to

już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero

spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion, a na

szczycie wzgórza walą z armat.

- Rezerwy w ogniu!... Naprzód, łajdaki!... Świnie wam paść, psubraty!... - wołali

czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas na powrót w szeregi i

płazując każdego, kto nawinął się im pod rękę

Majora między nimi nie było.

Powoli zmieszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoich plutonach,

ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze

czterdziestu ludzi.

- Gdzież oni się rozbiegli? - spytałem podoficera.

- Aha, rozbiegli się - odparł zachmurzony.

Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.

Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia

objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce

wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem osiem, bo tyle mi brakowało w

ładownicy, i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?

- Wiesz ty - rzekł do mnie Katz - że już po jedynastej?...

- A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? - odparłem.

- Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię...

- Tak, ale armat nie słyszę... Owszem, słyszę - dodałem skupiwszy uwagę.

Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne warczenie, już nie

ogłuszające, ale wprost ogłupiające. Ogarnęła mnie apatia.

Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolumna dymu, którą

budzący się wiatr niekiedy rozdzierał. Wówczas na chwilę można było widzieć

długi szereg nóg albo kasków, z połyskującymi obok nich bagnetami. Nad tamtą

kolumną i nad naszą kolumną szumiały granaty, wymieniane pomiędzy baterią

węgierską, która strzelała spoza nas, i austriacką, odzywającą się ze wzgórz

przeciwległych.

Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę ku południowi, kłębiła się jeszcze

mocniej i była bardzo pogięta. Gdzie Austriacy brali górę, zgięcie szło na lewo,

gdzie Węgrzy - na prawo. W ogóle pasmo dymu wyginało się bardziej na

107

prawo, jakby nasi już odepchnęli Austriaków. Po całej równinie słała się

delikatna mgła niebieskawej barwy.

Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był z początku, już nie robił na

mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem się dopiero wsłuchiwać.

Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnie szczęk nabijanych karabinów albo

trzask kurków.

Przyleciał adiutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.

- Chłopcy! - wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, który niedawno uciekł z

seminarium. - Zrejterowaliśmy, bo Szwabów było więcej, ale teraz zaskoczymy

z boku ot tę kolumnę, widzicie?... Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa...

Niech żyją Węgry!...

- I ja chciałbym pożyć... - mruknął Kratochwil.

- Pół obrotu w prawo, marsz!...

Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu w lewo i zaczęliśmy spuszczać się na

równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami.

Okolica wciąż falista ; z przodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za

nim lasek.

Nagle między owymi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście

dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły

nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie

kul nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość

martwego przedmiotu.

Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My

maszerowaliśmy wciąż, jakby kule przelatujące z ukosa nie do nas adresowano.

W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawym skrzydle gwiżdżąc

Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez

mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i

czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż ; na prawym skrzydle znalazł się inny

podoficer, młody blondynek.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: