Już zrównywaliśmy się z walczącą kolumną i widzieliśmy pustą przestrzeń

między dymem naszej i austriackiej piechoty, kiedy spoza niej wynurzył się

długi szereg białych mundurów. Szereg podnosił się i zniżał co sekundę, a jego

nogi migały raz po razu, jak na paradzie.

Stanął. Nad nim błysnęła taśma stali, pochyliła się i - zobaczyłem ze sto

wycelowanych do nas karabinów, lśniących jak igły w papierku. Potem

zadymiło się, zgrzytnęło jak łańcuch po żelaznej sztabie, a nad nami i około nas

przeleciał wicher pocisków.

- Stój!... Pal!...

Wystrzeliłem co rychlej, pragnąc zasłonić się chociaż dymem. Pomimo huku

usłyszałem za sobą niby uderzenie kijem w człowieka; ktoś z tyłu padł

zawadzając o mój tornister. Opanował mnie gniew i desperacja ; czułem, że

zginę, jeżeli nie zabiję niewidzialnego wroga. Nabijałem broń i strzelałem bez

pamięci, trochę zniżając karabin i myśląc z dziką satysfakcją, że moje kule nie

108

pójdą górą. Nie patrzyłem na bok ani pod nogi ; bałem się zobaczyć leżącego

człowieka.

Wtem stało się coś nieoczekiwanego. W pobliżu nas zatrzeszczały bębny i

rozległy się przeraźliwe piszczałki fajfrów. Toż samo za nami. Ktoś krzyknął: „

Naprzód!” i - nie wiem, z ilu piersi wybuchnął krzyk podobny do jęku albo do

wycia. Kolumna poruszyła się z wolna, prędzej, biegiem... Strzały prawie

ucichły i odzywały się tylko pojedyńczo... Z impetem uderzyłem o coś

piersiami, pchano się na mnie ze wszystkich stron, pchałem się i ja...

- Kłuj Szwaba!... - krzyczał nieludzkim głosem Katz rwąc się naprzód. A że nie

mógł wydobyć się z ciżby, więc podniósł karabin i walił kolbą w tornistry

stojących przed nami kolegów.

Nareszcie zrobiło się tak ciasno, że zaczęła mi się giąć klatka piersiowa i

uczułem brak tchu. Uniesiono mnie do góry, opuszczono, a wtedy poznałem, że

nie stoję na ziemi, ale na człowieku, który jeszcze pochwycił mnie za nogę. W

tej chwili wrzeszczący tłum posunął się naprzód, a ja upadłem. Lewa ręka

poślizgnęła mi się we krwi.

Obok mnie leżał przewrócony na bok oficer austriacki, człowiek młody, o

bardzo szlachetnych rysach. Spojrzał na mnie ciemnymi oczyma z nieopisanym

smutkiem i wyszeptał chrapliwym głosem:

- Nie trzeba deptać... Niemcy są też ludźmi...

Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.

Pobiegłem za kolumną. Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały austriackie

baterie. Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jedną armatę przewróconą,

drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.

Trafiłem na szczególną scenę. Jedni z naszych chwycili za koła armaty, drudzy

ściągali woźnicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia z pierwszej pary, a

kanonier austriacki chciał zwalić go w łeb wyciorem. Schwyciłem kanoniera za

kołnierz i nagłym ruchem w tył przewróciłem go na ziemię. Katz i jego chciał

przebić.

- Co robisz, wariacie?!... - zawołałem odbijając mu karabin.

Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficer pałaszem

odtrącił mu bagnet.

- Czego się tu mieszasz?... - krzyknął Katz na oficera i - oprzytomniał.

Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali husarzy. Daleko przed nami stali

nasi pojedynczo i w gromadach, strzelając do cofających się Austriaków. Kiedy

niekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świsnęła nad nami albo zaryła się

w ziemię wydmuchując obłoczek kurzu. Trębacze zwoływali do szeregów.

Około czwartej po południu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie. Tylko na

zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się pojedyncze strzały lekkiej

artylerii, jak odgłosy burzy, która już przeszła.

W godzinę później na rozległym placu boju w różnych punktach zagrały

pułkowe orkiestry. Przyleciał do nas adiutant z powinszowaniem. Trębacze i

dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy. Zdjęliśmy kaski, chorążowie podnieśli

109

sztandary i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za

zwycięstwo.

Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy w rozmaitych miejscach

jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na

zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie

składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.

- Mieli się też po co rodzić!... - westchnął oparty na karabinie Katz, którego

znowu opanowała melancholia.

Było to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z

trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielem aniżeli za

nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców jak liście

na jesieni.

Dowiedziawszy się o tym Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmy już obaj

oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić. Ja jednak pamiętając,

że we Francji już siedzi Napoleon, dodałem mu otuchy i - przekradliśmy się do

Komorna.

Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francji, nawet z nieba.

Nareszcie twierdza kapitulowała.

Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał taki wyraz na

twarzy jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kanoniera. Gwałtem

wzięliśmy go w kilku pod ręce i wyprowadziliśmy z fortecy, za naszymi.

- Cóż to - szepnął mu jeden z kolegów - zamiast iść z nami na tułactwo,

chciałbyś zmykać do nieba?... Ej! Katz, węgierska piechota nie tchórzy i nie

łamie słowa danego, nawet... Szwabom...

W pięciu oddzieliliśmy się od reszty wojsk, połamaliśmy szpady, przebraliśmy

się za chłopów i ukrywszy pod odzieżą pistolety wędrowaliśmy w stronę Turcji.

Tropiła nas też, bo tropiła sfora Haynaua!...

Podróż nasza po bezdrożach i lasach trwała ze trzy tygodnie. Pod nogami błoto,

nad głowami deszcz jesienny, za plecami patrole, a przed nami wieczne

wygnanie - oto byli nasi towarzysze. Mimo to mieliśmy dobry humor.

Szapary ciągle gadał, że Kossuth jeszcze coś wymyśli, Stein był pewny, że

odezwie się za nami Turcja, Liptak wzdychał do noclegu i gorącej strawy, a ja

mówiłem, że kto jak kto, ale Napoleon nas nie opuści. Deszcz rozmiękczył nam

odzienie jak masło, brnęliśmy w błocie wyżej kostek, poodłaziły nam podeszwy,

a w butach grało jak na trąbce; mieszkańcy bali się sprzedać nam dzbanka

mleka, a chłopi w jednej wsi gonili nas z widłami i kosami. Mimo to humor był,

a Liptak pędząc obok mnie tak, aż błoto bryzgało, rzekł zadyszany:

- Eljen Magyar!... Oto będziemy spali... Żeby tak jeszcze z kielich śliwowicy do

poduszki!...

W tym wesołym towarzystwie obdartusów, przed którymi nawet wrony

uciekały, tylko Katz był pochmurny. On najczęściej odpoczywał i jakoś prędzej

mizerniał; miał spieczone usta, a w oczach blade iskry.

- Boję się, żeby nie dostał zgniłej gorączki - rzekł raz do mnie Szapary.

110

Niedaleko rzeki Sawy, nie wiem którego dnia naszej wędrówki, znaIeźliśmy w

pustej okolicy kilka chat, gdzie nas bardzo gościnnie przyjęto. Mrok już zapadł,

wściekle byliśmy znużeni, ale dobry ogień i butelka śliwowicy napędziły nam

wesołych myśli.

- Przysięgam - wołał Szapary - że najdalej w marcu Kossuth powoła nas do

szeregów. Głupstwo zrobiliśmy łamiąc szpady...

- Może jeszcze w grudniu Turek wojska posunie - dodał Stein. - Ażeby się choć

wygoić do tego czasu...

- Moi kochani!... - jęczał Liptak zawijając się w grochowiny - kładźcie się, do

diabła, spać, bo inaczej ani Kossuth, ani Turek nas nie rozbudzi.

- Pewno, że nie rozbudzi! - mruknął Katz.

Siedział na ławie naprzeciw komina i smutno patrzył w ogień.

- Ty, Katz, niedługo w sprawiedliwość boską przestaniesz wierzyć - odezwał się

Szapary marszcząc brwi.

- Nie ma sprawiedliwości dla tych, którzy nie umieli zginąć z bronią w ręku! -


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: