krzyknął Katz. - Głupi wy i ja z wami... Turek albo Francuz nadstawi za was

karku?... Czemu, żeście wy sami nie umieli go nadstawić?...

- Ma gorączkę - szepnął Stein. - Będzie z nim kłopot w drodze...

- Węgry!... już nie ma Węgier! - mruczał Katz. - Równość... nigdy nie było

równości!... Sprawiedliwość... nigdy jej nie będzie... Świnia wykąpie się nawet

w bagnie; ale człowiek z sercem!... Darmo, panie Mincel, już ja u ciebie nie

będę krajać mydła...

Zmiarkowałem, że Katz jest bardzo chory. Zbliżyłem się do niego i ciągnąc go

na grochowiny, rzekłem:

- Chodź, Auguście, chodź...

- Gdzież pójdę?... - odparł, na chwilę wytrzeźwiony.

A potem dodał:

- Z Węgier wypędzili, do Szwabów się nie zaciągnę...

Mimo to legł na barłogu. Ogień na kominie wygasał. Dopiliśmy wódkę i

położyliśmy się rzędem z pistoletami w garści. W szczelinach chaty wiatr jęczał,

jakby całe Węgry płakały, a nas zmorzył sen. Śniło mi się, że jestem małym

chłopcem i że jest Boże Narodzenie. Na stole płonie choinka, przybrana tak

ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokoła mój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan

Domański śpiewają fałszywymi głosami kolędę:

Bóg się rodzi - moc truchleje.

Obudziłem się, łkając z żalu za moim dzieciństwem. Ktoś szarpał mię za ramię.

Był to chłop, właściciel chaty. Podniósł mnie z grochowin i wskazując w stronę

Katza, mówił przerażony:

- Patrzcie no, panie wojak... Z nim się coś złego stało...

Porwał z komina łuczywo i zaświecił. Spojrzałem. Katz leżał na barłogu

skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku. Ogniste płatki przeleciały mi

przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.

111

Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy. Już dniało,

zapowiadał się dzień pogodny ; od rzeki ciągnęła surowa wilgoć. Przetarłem

oczy, porachowałem... Było na wozie nas czterech i piąty furman. Przecież

powinno być pięciu. Nie, powinno być sześciu!... Szukałem Katza, nie mogłem

się dopatrzeć Nie pytałem o niego ; płacz ścisnął mnie za gardło i myślałem, że

mnie udusi. Liptak drzemał, Stein ocierał oczy, a Szapary patrzył na bok i tylko

pogwizdywał Rakoczego,chociaż ciągle się mylił.

Ej! bracie Katz, cóżeś ty zrobił najlepszego?... Czasem zdaje mi się, żeś znalazł

tam w niebie i węgierską piechotę, i swój wystrzelany pluton... Niekiedy słyszę

łoskot bębnów, ostry rytm marszu i komendę: „ Na ramię broń!...” A wtedy

myślę, że to ty, Katz, idziesz na zmianę warty przed bożym tronem... Bo

kiepskim byłby Pan Bóg węgierski, gdyby się nie poznał na tobie!

...Alem się też rozgadał, Boże odpuść!... Myślałem o Wokulskim, a piszę o

sobie i o Katzu. Wracam więc do przedmiotu. W parę dni po śmierci Katza

weszliśmy do Turcji, a przez dwa lata następne ja, już sam, tułałem się po całej

Europie. Byłem we Włoszech, Francji, Niemczech, nawet w Anglii, a wszędzie

nękała mnie bieda i żarła tęsknota za krajem. Nieraz zdawało mi się, że stracę

rozum słuchając potoków obcej mowy i widząc nie nasze twarze, nie nasze

ubiory, nie naszą ziemię. Nieraz oddałbym życie, ażeby choć spojrzeć na las

sosnowy i chałupy poszyte słomą. Nieraz jak dziecko wołałem przez sen: „ ja

chcę do kraju!...” A gdym się obudził zalany łzami, ubierałem się i pędem

biegłem na ulicę, bo mi się przywidziało, że ta ulica koniecznie musi być

Starym Miastem albo Podwalem.

Może bym się zabił z desperacji, gdyby nie ciągłe wiadomości o Ludwiku

Napoleonie, który już został prezydentem, a myślał o cesarstwie. Było mi lżej

dźwigać nędzę i tłumić wybuchy żalu, kiedym słuchał o triumfach człowieka,

który miał wykonać testament Napoleona I i zrobić porządek w świecie.

Nie udało mu się wprawdzie, aleć - zostawił syna. Nie od razu Kraków

zbudowano!...

Nareszcie nie mogłem wytrzymać i - w grudniu 1851 roku przejechawszy

wzdłuż Galicję stanąłem na komorze w Tomaszowie. Jedna mnie tylko myśl

trapiła:

„A nuż mnie i stąd wypędzą?...”

Nigdy zaś nie zapomnę radości, jakiej doznałem usłyszawszy, że mam jechać do

Zamościa. Właściwie, tom nawet nie bardzo jechał ; raczej szedłem, ale z jakąż

uciechą!

W Zamościu bawiłem rok z czymś. A żem dobrze drwa rąbał, więc byłem co

dzień na świeżym powietrzu. Napisałem stamtąd list do Mincla i podobno

otrzymałem od niego odpowiedź, nawet pieniądze; ale wyjąwszy pokwitowania

z odbioru, bliższych szczegółów tego wypadku nie pamiętam.

Zdaje się jednak, że Jaś Mincel zrobił inną rzecz, choć nie wspomniał o niej do

śmierci i nawet nie lubił o tym rozmawiać. Oto chodził on do różnych

jenerałów, którzy odbyli węgierską kampanię, i tłumaczył im, że przecież

112

powinni ratować kolegę w nieszczęściu. No i uratowali mnie, tak że już w lutym

1853 roku mogłem jechać do Warszawy. Zwrócono mi nawet patent oficerski,

jedyną pamiątkę, jaką wyniosłem z Węgier nie licząc dwu ran: w piersi i w

nogę. Było nawet lepiej, bo oficerowie wyprawili mi obiad, na którym gęsto

piliśmy zdrowie węgierskiej piechoty. Od tej też pory mówię, że najtrwalsze

stosunki zawiązują się na placu bitwy.

Ledwiem opuścił mój dotychczasowy apartament będąc gołym jak pieprz

turecki, zaraz zastąpił mi drogę nieznany Żydek i oddał list z pieniędzmi.

Otworzyłem go i przeczytałem:

„Mój kochany Ignacy! Posyłam ci dwieście złotych na drogę, to się później

obrachujemy. Zajedź wprost do mego sklepu na Krakowskim Przedmieściu, a

nie na Podwal, broń Boże! bo tam mieszka ten złodziej Franc ; niby mój brat,

któremu nawet pies porządny nie powinien

podawać ręki. Całuję cię, Jan Mincel. Warszawa, d. 16 lutego r. 1853.

Ale, ale!... Stary Raczek, co się z twoją ciotką ożenił, to wiesz - umarł, a i ona

także, ale pierwej. Zostawili ci trochę gratów i parę tysięcy złotych. Wszystko

jest u mnie w porządku, tylko salopę ciotki mole trochę sponiewierały, bo bestia

Kaśka zapomniała włożyć bakuniu. Franc kazał cię ucałować. Warszawa, d. 18

lutego r. 1853.”

Ten sam Żydek wziął mnie do swego domu, gdzie doręczył mi tłumoczek z

bielizną, odzieniem i obuwiem. Nakarmił mnie rosołem z gęsiny, potem

gotowaną, a potem pieczoną gęsiną, której do Lublina nie mogłem strawić.

Nareszcie dał mi butelkę wybornego miodu, zaprowadził do gotowej już

furmanki, lecz - ani chciał słuchać o żadnym wynagrodzeniu.

- Ja bym się wstydził brać od takie osobe, co z migracje wraca - odpowiadał na

wszystkie moje zaklęcia.

Dopiero gdym już miał wsiąść do fury, odprowadził mnie na bok i rozejrzawszy

się, czy kto nie podsłuchuje, szepnął:

- Jak pan dobrodziej ma węgierskie dukaty, to ja kupię. Ja rzetelnie zapłacę, bo

mnie potrzeba dla córki, co po pańskim Nowym Roku wychodzi za mąż...

- Nie mam dukatów - odparłem.

- Pan dobrodziej był na węgierskie wojne i pan nie ma dukatów... - rzekł

zdziwiony.

Już postawiłem nogę na stopniu fury, kiedy ten sam Żydek odciągnął mnie drugi

raz na stronę.

- Może pan dobrodziej ma jakie kosztowności?... Pierścionków, zygarków,

branzeletów?... Jak zdrowia pragnę, ja rzetelnie zapłacę, bo to dla mojej córki...

- Nie mam, bracie, daję ci słowo...

- Nie ma pan? - powtórzył, szeroko otwierając oczy. - To po co pan chodził na

Węgry?...

Ruszyliśmy, a on jeszcze stał i trzymał się ręką za brodę, z politowaniem

kiwając głową.

113

Fura była wynajęta tylko dla mnie. Zaraz jednak na następnej uliczce furman

spotkał swego brata, który miał bardzo pilny interes do Krasnegostawu.

- Niech wielmożny pan pozwoli jego zabrać - prosił zdjąwszy czapkę. - Na złe

droge to on będzie szedł piechotą.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: