Pasażer wsiadł. Nim dojechaliśmy do bramy fortecznej, zastąpiła nam drogę

jakaś Żydówka z tłumokiem i poczęła krzykliwie rozmawiać z furmanem.

Okazało się, że jest to jego ciotka, która ma w Fajsławicach chore dziecko.

- Może wielmożny pan pozwoli się jej przysiąść... To jest bardzo letka osoba... -

prosił furman.

Za bramą wreszcie, w rozmaitych punktach szosy, znalazło się jeszcze trzech

kuzynów mego furmana, który zabrał ich pod pozorem, że będzie mi w drodze

weselej. Jakoż zepchnęli mnie na tylną oś wozu, deptali po nogach, palili

szkaradny tytoń, a przede wszystkim wrzeszczeli jak opętani. Pomimo to nie

pomieniałbym mego ciasnego kąta na najwygodniejsze miejsce we francuskich

dyliżansach albo angielskich wagonach. Byłem już w kraju.

Przez cztery dni zdawało mi się, że siedzę w przenośnej bożnicy. Na każdym

popasie jakiś pasażer ubywał, inny zajmował jego miejsce. Pod Lublinem

zsunęła mi się na plecy ciężka paka; istny cud, żem nie stracił życia. Pod

Kurowem staliśmy parę godzin na szosie, gdyż zginął czyjś kufer, po który

furman jeździł konno do karczmy. Przez całą wreszcie drogę czułem, że leżąca

na moich nogach pierzyna jest gęściej zaludniona od Belgii.

Piątego dnia, przed wschodem słońca, stanęliśmy na Pradze. Ale że fur było

mnóstwo, a łyżwowy most ciasny, więc ledwie około dziesiątej zajechaliśmy do

Warszawy. Muszę dodać, że wszyscy moi współpasażerowie znikli na

Bednarskiej ulicy, jak eter octowy, zostawiając po sobie mocny zapach. Gdy zaś

przy ostatecznym rachunku wspomniałem o nich furmanowi, wytrzeszczył na

mnie oczy.

- Jakie pasażery?... - zawołał zdziwiony. - Wielmożny pan to jest pasażer, ale

tamto - same parchy. Jak my stanęli na rogatce, to nawet strażnik dwa takie

gałgany rachował za złotówkę na jeden paszport. A wielmożny pan myśli, co

oni byli pasażery!...

- Więc nie było nikogo?... - odparłem. - A skądże, u licha, pchły, które mnie

oblazły?

- Może z wilgoci. Czy ja wiem! - odpowiedział furman.

Przekonany w ten sposób, że na bryce nie było nikogo oprócz mnie, sam jeden,

rozumie się, zapłaciłem za całą podróż, co tak rozczuliło furmana, że

wypytawszy się, gdzie będę mieszkał, obiecał mi przywozić co dwa tygodnie

tytoń przemycany.

- Nawet teraz - rzekł cicho - mam na furze centnar. Może przynieść

wielmożnego pana z parę funty?...

- Żeby cię diabli wzięli!- mruknąłem chwytając mój tłumoczek. - Tego jeszcze

brakowało, ażeby aresztowali mnie za defraudację.

114

Szybko biegnąc przez ulice, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu

wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na

Krakowskim Przedmieściu łatwo znalazłem; ale na widok znanych miejsc i

szyldów serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.

Spojrzałem na sklep - prawie taki jak na Podwalu ; na drzwiach blaszany pałasz

i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) - w oknie talerze, koń i

skaczący kozak... Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi zawieszone u sufitu:

farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla.

Za kontuarem, blisko okna, siedział na starym fotelu Jan Mincel i ciągnął za

sznurek kozaka...

Wszedłem drżąc jak galareta i stanąłem naprzeciw Jasia. Zobaczywszy mnie

(już zaczął tyć chłopak) ciężko uniósł się z fotelu i przymrużył oczy. Nagle

krzyknął do jednego z chłopców sklepowych:

- Wicek!... gnaj do panny Małgorzaty i powiedz, że wesele zaraz po

Wielkiejnocy...

Potem wyciągnął do mnie obie ręce ponad kontuarem i długo ściskaliśmy się

milcząc.

- Aleś też walił Szwabów! Wiem, wiem - szepnął mi do ucha. - Siadaj - dodał

wskazując krzesło. - Kaziek! rwij do Grossmutter... Pan Rzecki przyjechał!...

Siadłem i znowu nie mówiliśmy nic do siebie. On żałośnie trząsł głową, ja

spuściłem oczy. Obaj myśleliśmy o biednym Katzu i o naszych zawiedzionych

nadziejach. Wreszcie Mincel utarł nos z wielkim hałasem i odwróciwszy się do

okna, mruknął:

- No, co tam...

Wrócił zadyszany Wicek. Uważałem, że surdut tego młodzieńca połyskuje od

tłustych plam.

- Byłeś? - spytał go Mincel.

- Byłem. Panna Małgorzata powiedziała, że dobrze.

- Żenisz się? - rzekłem do Jasia.

- Phi!... cóż mam robić - odparł.

- A Grossmutterjak się ma?

- Zawsze jednakowo. Choruje tylko wtedy, kiedy stłuką jej dzbanek do kawy.

- A Franc?

- Nie gadaj mi o tym łajdaku - wstrząsnął się Jan Mincel. - Wczoraj przysiągłem

sobie, że noga moja u niego nie postanie...

- Cóż ci zrobił? - spytałem.

- To podłe Szwabisko ciągle drwi z Napoleona!... Mówi, że złamał przysięgę

rzeczypospolitej, że jest kuglarzem, któremu oswojony orzeł napluł w

kapelusz... Nie - mówił Jan Mincel - z tym człowiekiem żyć nie mogę...

Przez cały czas naszej rozmowy dwaj chłopcy i subiekt załatwiali interesantów,

na których nawet nie zwracałem uwagi. Wtem . skrzypnęły tylne drzwi sklepu i

spoza szaf wysunęła się staruszka w żółtej sukni, z dzbanuszkiem w ręku.

- Gut Morgen, meine Kinder!... Der Kaffee ist schon...

115

Pobiegłem i ucałowałem jej suche rączyny nie mogąc słowa przemówić.

- Ignaz!... Herr Jesäs... Ignaz! - zawołała ściskając mnie. - Wo bist du so lange

gewesen, lieber Ignaz?...

No, przecie Grossrnutterwie, że był na wojnie. Co się tu pytać, gdzie był? -

wtrącił Jan.

- Herr Jesäs!... Aber du hast noch keinen Kaffee getrunken?...

- Naturalnie, że nie pił - odparł Jan w moim imieniu.

- Du lieber Gott! Es ist ja schon zehn Uhr...

Nalała mi kubek kawy, wręczyła trzy świeże bułki i znikła jak zwykle.

Teraz główne drzwi otworzyły się z łoskotem i wbiegł Franc Mincel, tłuściejszy

i czerwieńszy od brata.

- Jak się masz, Ignacy!... - zawołał padając mi w objęcia.

- Nie całuj się z tym durniem, który jest zakałą rodu Minclów!... rzekł do mnie

Jan.

- Oj! oj! co mi to za ród!... - odparł ze śmiechem Franc. - Nasz ojciec przyjechał

taczkami we dwa psy...

- Nie gadam z panem! - wrzasnął Jan.

- Ja też nie do pana mówię, tylko do Ignacego - odparł Franc: - A nasz stryj -

ciągnął dalej - było przecie takie zakute Szwabisko, że wylazł z trumny po

swoją szlafmycę, której mu tam zapomnieli włożyć...

- Robisz mi pan afront w moim domu!... - krzyknął Jan.

- Nie przyszedłem do pańskiego domu, tylko do sklepu za sprawunkiem...

Wicek! - zwrócił się Franc do chłopca - daj mi korek za grosz... Tylko zawiń go

w bibułę... Do widzenia, kochany Ignacy, wpadnij do mnie dziś wieczorem, to

przy dobrej butelce pogadamy. A może i ten pan z tobą przyjdzie - dodał już z

ulicy-, wskazując ręką na sinego z gniewu Jana.

- Noga moja nie postanie u podłego Szwaba! - krzyknął Jan.

To jednak nie przeszkodziło, że wieczorem byliśmy obaj u Franca.

Mimochodem wspomnę, że nie było tygodnia, w ciągu którego bracia

Minclowie nie pokłóciliby się i nie pogodzili przynajmniej ze dwa razy. Co zaś

jest najosobliwszym, że przyczyny swarów nigdy nie wypływały z interesu

natury materialnej. Owszem, pomimo największych nieporozumień bracia

zawsze poręczali swoje kwity, pożyczali sobie pieniędzy i nawzajem płacili

długi: Powody tkwiły w ich charakterach.

Jan Mincel był romantyk i entuzjasta, Franc spokojny i zgryźliwy; Jan był

gorącym bonapartystą, Franc republikaninem i specjalnym wrogiem Napoleona

III. Nareszcie Franc Mincel przyznawał się do niemieckiego pochodzenia,

podczas gdy Jan uroczyście twierdził, że Minclowie pochodzą ze starożytnej

polskiej rodziny Miętusów, którzy kiedyś, może za Jagiellonów, a może za


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: