królów wybieralnych osiedli między Niemcami.

Dość było jednego kieliszka wina, ażeby Jan Mincel zaczął bić pięściami w stół

albo w plecy swoich sąsiadów i wrzeszczeć:

116

- Czuję w sobie starożytną polską krew!... Niemka nie mogłaby mnie urodzić!...

Mam zresztą dokumenta...

I bardzo zaufanym osobom pokazywał dwa stare dyplomy, z których jeden

odnosił się do jakiegoś Modzelewskiego, kupca w Warszawie za czasów

szwedzkich, a drugi do Milera, kościuszkowskiego porucznika. Jaki by przecież

istniał związek między tymi osobami a rodziną Minclów - nie wiem po dziś

dzień, choć objaśnienia niejednokrotnie słyszałem.

Nawet z powodu wesela Jana wybuchnął skandal między braćmi: Jan bowiem

zaopatrzył się na tę uroczystość w amarantowy kontusz, żółte buty i szablę,

podczas gdy Franc oświadczył, że nie pozwoli na taką maskaradę przy ślubie,

choćby miał podać skargę do policji. Usłyszawszy to Jan przysiągł, że zabije

denuncjanta, jeżeli go zobaczy, i do weselnej kolacji ubrał się w szaty swoich

przodków Miętusów. Franc zaś był i na ślubie, i na weselu, lecz choć nie gadał z

bratem, na śmierć zatańcowywał mu żonę i prawie do samobójstwa upił się jego

winem.

Nawet zgon Franca, który w roku 1856 zmarł na karbunkuł, nie obszedł się bez

awantury. W ciągu trzech ostatnich dni obaj bracia po dwa razy wyklęli się i

wydziedziczyli w sposób bardzo uroczysty. Mimo to Franc cały majątek zapisał

Janowi, a Jan przez kilka tygodni chorował z żalu po bracie i - połowę

odziedziczonej fortuny (około dwudziestu tysięcy złotych) przekazał jakimś

trzem sierotkom, którymi nadto opiekował się do końca życia.

Dziwna była to rodzina!

I otóż znowu zboczyłem od przedmiotu: miałem pisać o Wokulskim,a piszę o

Minclach. Gdybym nie czuł się tak rześkim, jak jestem, mógłbym posądzić się o

gadulstwo zapowiadające bliską starość.

Powiedziałem, że w postępowaniu Stasia Wokulskiego wielu rzeczy nie

rozumiem i za każdym razem mam ochotę zapytać: -na co to wszystko?...

Otóż kiedym wrócił do sklepu, prawie co wieczór zbieraliśmy się u Grossmutter

na górze: Jan i Franc Minclowie, a czasem i Małgosia Pfeifer. Małgosia z Janem

siadywali w okiennej framudze i trzymając się za ręce patrzyli w niebo; Franc

pił piwo z dużego kufla (który miał cynową klapę), staruszka robiła pończochę,

a ja - opowiadałem dzieje kilku lat spędzonych za granicą.

Najczęściej, rozumie się, była mowa o tęsknotach tułaczki, niewygodach

żołnierskiego życia albo o bitwach. W takiej chwili Franc wypijał podwójne

porcje piwa, Małgosia przytulała się do Jana (do mnie nikt się tak nie przytulał),

a Grossmuttergubiła oczka w pończosze. Gdym już skończył, Franc wzdychał,

szeroko rozsiadając się na kanapie, Małgosia całowała Jana, a Jan Małgosię,

staruszka zaś trzęsąc głową mówiła :

- Jesäs! Jesäs!... wie is das schrecklich... Aber sag mir, lieber Ignaz, wozu also

bist du denn nach Ungarn gegnngen?

- No, przecie Grossmutterrozumie, że chodził do Węgier na wojnę - wtrącił

niecierpliwie Jan.

Lecz staruszka ciągle kręcąc głową ze zdziwienia mruczała do siebie:

117

- Der Kaffe war ja immer gut und zu Mittag hat er sich doch immer

vollgegessen... Warum bat er denn das getan?...

- O! bo Grossmuttermyśli tylko o kawie i o obiedzie - oburzył się Jan.

Nawet kiedy opowiedziałem ostatnie chwile i straszną śmierć Katza, starowina

wprawdzie rozpłakała się, pierwszy raz od czasu, jak ją znałem; niemniej jednak

otarłszy łzy i wziąwszy się znowu do swej pończochy, szeptała:

- Merkwürdig! Der Kaffee war ja immer gut und zu Mittag hat er sich doch

immer vollgegessen... Warum hat er denn das getan?

Toż samo ja dziś nieomal co godzinę mówię o Stasiu Wokulskim. Miał po

śmierci żony spokojny kawałek chleba, więc po co pojechał do Bułgarii? Zdobył

tam taki majątek, że mógłby sklep zwinąć: po co zaś rozszerzył . go? Ma przy

nowym sklepie pyszne dochody, więc po co tworzy jeszcze jakąś spółkę?...

Po co wynajął dla siebie ogromne mieszkanie? Po co kupił powóz i konie? Po co

pnie się do arystokracji, a unika kupców, którzy mu tego darować nie mogą?

A w jakim celu zajmuje się furmanem Wysockim albo jego bratem, dróżnikiem

z kolei żelaznej? Po co kilku biednym czeladnikom założył warsztaty? Po co

opiekuje się nawet nierządnicą, która choć mieszka u magdalenek, mocno

szkodzi jego reputacji?...

A jaki on sprytny... Kiedy dowiedziałem się na giełdzie o zamachu Hödla,

wracam do sklepu i patrząc mu bystro w oczy mówię:

- Wiesz, Stasiu, jakiś Hödel strzelił do cesarza Wilhelma...

A on, jakby nigdy nic, odpowiada:

- Wariat.

- Ale temu wariatowi - ja mówię - zetną głowę.

- I słusznie - on odpowiada - nie będzie się mnożył ród wariacki.

Żeby mu przy tym drgnął choć jeden muskuł, nic. Skamieniałem wobec jego

zimnej krwi.

Kochany Stasiu, tyś sprytny, alem i ja nie w ciemię bity: wiem więcej, aniżeli

przypuszczasz, i to mi tylko bolesne, że nie masz do mnie zaufania. Bo rada

przyjaciela i starego żołnierza mogłaby cię uchronić od niejednego głupstwa,

jeżeli nie od plamy...

Ale co ja tu będę wypowiadać własne opinie; niech mówi za mnie bieg

wypadków.

W początkach maja wprowadziliśmy się do nowego sklepu, który obejmuje pięć

ogromnych salonów. W pierwszym pokoju, na lewo, mieszczą się same ruskie

tkaniny: perkale, kretony, jedwabie i aksamity. Drugi pokój zajęty jest w

połowie na te same tkaniny, a w połowie na drobiazgi do ubrania służące:

kapelusze, kołnierzyki, krawaty, parasolki. W salonie frontowym

najwykwintniejsza galanteria: brązy, majoliki, kryształy, kość słoniowa.

Następny pokój na prawo lokuje zabawki tudzież wyroby z drzewa i metalów, a

w ostatnim pokoju na prawo są towary z gumy i skóry.

118

Tak sobie to uporządkowałem; nie wiem, czy właściwie, ale Bóg mi świadkiem,

żem chciał jak najlepiej. Wreszcie pytałem o zdanie Stasia Wokulskiego; ale on,

zamiast coś poradzić, tylko wzruszał ramionami i uśmiechał się, jakby mówił:

„A cóż mnie to obchodzi...”

Dziwny człowiek! Przyjdzie mu do głowy genialny plan, wykona go w

ogólnych zarysach, ale - ani dba o szczegóły. On kazał przenieść sklep, on zrobił

go ogniskiem handlu ruskich tkanin i galanterii zagranicznej, on zorganizował

całą administrację. Ale zrobiwszy to, dziś ani miesza się do sklepu: składa

wizyty wielkim panom albo jeździ swoim powozem do Łazienek, albo gdzieś

znika bez śladu; a w sklepie ukazuje się ledwie przez parę godzin na dzień. Przy

tym roztargniony, rozdrażniony, jakby na coś czekał albo czegoś się obawiał.

Ale cóż to za złote serce!

Ze wstydem wyznaję, że było mi trochę przykro wynosić się na nowy lokal.

Jeszcze ze sklepem pół biedy; nawet wolę służyć w ogromnym magazynie, na

wzór paryskich, aniżeli w takim kramie, jakim był nasz poprzedni. Żal mi

jednak było mego pokoju, w którym dwadzieścia pięć lat przemieszkałem.

Ponieważ do lipca obowiązuje nas stary kontrakt, więc do połowy maja

siedziałem w moim pokoiku, przypatrując się jego ścianom, kracie, która

przypominała mi najmilsze chwile w Zamościu, i starym sprzętom.

„Jak ja to wszystko ruszę, jak ja to przeniosę, Boże miłosierny!...”- myślałem.

Aż jednego dnia, około połowy maja (rozeszły się wówczas wieści mocno

pokojowe), Staś przed samym zamknięciem sklepu przychodzi do mnie i mówi:

- Cóż, stary, czas by się przeprowadzić na nowe mieszkanie.

Doznałem takiego uczucia, jakby ze mnie krew wyciekła. A on prawi dalej :


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: