- Chodźże ze mną, pokażę ci nowy lokal, który wziąłem dla ciebie w tym

samym domu.

- Jak to wziąłeś? - pytam. - Przecież muszę umówić się o cenę z gospodarzem.

- Już zapłacone! - on odpowiada.

Wziął mnie pod rękę i prowadzi przez tylne drzwi sklepu do sieni.

- Ależ - mówię - tu lokal zajęty...

Zamiast odpowiedzi otworzył drzwi po drugiej stronie sieni... Wchodzę... słowo

honoru - salon!... Meble kryte utrechtem, na stołach albumy, w oknie majoliki...

Pod ścianą biblioteka...

- Masz tu - mówi Staś pokazując bogato oprawne książki - trzy historie

Napoleona I, życie Garibaldiego i Kossutha, historię Węgier...

Z książek byłem bardzo kontent, ale ten salon, muszę wyznać, zrobił na mnie

przykre wrażenie. Staś spostrzegł to i uśmiechnąwszy się, nagle otworzył drugie

drzwi.

Boże miłosierny!... ależ ten drugi pokój to mój pokój, w którym mieszkałem od

lat dwudziestu pięciu. Okna zakratowane, zielona firanka, mój czarny stół... A

pod ścianą naprzeciw moje żelazne łóżko, dubeltówka i pudło z gitarą...

- Jak to - pytam - więc mnie już przenieśli?...

- Tak - odpowiada Staś - przenieśli ci każdy ćwieczek, nawet płachtę dla Ira.

119

Może to się wyda komu śmiesznym, ale ja miałem łzy w oczach...

Patrzyłem na jego surową twarz, smutne oczy i prawie nie mogłem wyobrazić

sobie, że ten człowiek jest tak domyślny i posiada taką delikatność uczuć. Bo

żebym mu choć wspomniał o tym... On sam odgadł, że mogę tęsknić za dawną

siedzibą, i sam czuwał nad przeprowadzeniem moich gratów.

Szczęśliwa byłaby kobieta, z którą by on się ożenił (mam nawet dla niego

partię...); ale on się chyba nie ożeni. Jakieś dzikie myśli snują mu się po głowie,

ale nie o małżeństwie, niestety!... Ile to już poważnych osób przychodziło do

naszego sklepu niby za sprawunkami, a naprawdę w swaty do Stasia i -

wszystko na nic.

Taka pani Szperlingowa ma ze sto tysięcy rubli gotowizną i dystylarnię. Czego

ona już nie kupiła u nas, a wszystko dlatego, ażeby mnie zapytać :

- Cóż, nie żeni się pan Wokulski?

- Nie, pani dobrodziejko...

- Szkoda! - mówi pani Szperlingowa wzdychając. - Piękny sklep, duży majątek,

ale - wszystko to rozejdzie się... bez gospodyni. Gdyby zaś pan Wokulski

wybrał sobie jaką poważną i majętną kobietę, wzmocniłby się nawet jego

kredyt.

- Święte słowa pani dobrodziejki... - ja odpowiadam.

- Adieu! panie Rzecki - ona mówi (kładąc na kasie dwadzieścia albo i

pięćdziesiąt rubli). - Ale niechże pan czasem nie wspomni panu Wokulskiemu o

tym, że ja mówiłam coś o małżeństwie. Bo gotów pomyśleć, że stara baba

poluje na niego... Adieu, panie Rzecki...

-”Owszem, nie zaniedbam wspomnieć mu o tym...”

I zaraz myślę, że gdybym ja był Wokulskim, w jednej chwili ożeniłbym się z tą

bogatą wdową. Jak ona zbudowana, Herr Jesäs!...

Albo taki Szmeterling, rymarz. Ile razy załatwiamy rachunek, mówi:

- Nie mógłby się, panie tego, taki, panie tego, Wokulski żenić?...

Chłop, panie, ognisty; kark jak u byka... Żeby mnie piorun, panie tego, trzasł,

sam oddałbym mu córkę, a w posagu dałbym im rocznie za dziesięć tysięcy,

panie tego, rubli towaru... No?

Albo taki radca Wroński. Niebogaty, cichutki, ale kupuje u nas co tydzień

choćby parę rękawiczek i za każdym razem mówi:

- Ma tu Polska nie ginąć, mój Boże, kiedy tacy jak Wokulski nie żenią się. Bo to

nawet, mój Boże, nie potrzebuje człowiek posagu, więc mógłby znaleźć

panienkę, która, mój Boże! i do fortepianu, i domem zarządzi, i zna języki...

Takich swatów dziesiątki przewijają się przez nasz sklep. Niektóre matki, ciotki

albo ojcowie po prostu przyprowadzają do nas panny na wydaniu. Matka, ciotka

albo ojciec kupuje coś za rubla, a tymczasem panna chodzi po sklepie, siada,

bierze się pod boki, ażeby zwrócić uwagę na swoją figurę, wysuwa naprzód

prawą nóżkę, potem lewą nóżkę, potem wystawia rączki... Wszystko w tym

celu, ażeby złapać Stacha, a jego albo nie ma w sklepie, albo jeżeli jest, to nawet

nie patrzy na towar, jakby mówił:

120

- Taksacją zajmuje się pan Rzecki...

Wyjąwszy rodzin mających dorosłe córki tudzież wdów i panien na wydaniu,

które zdają się być odważniejszymi od węgierskiej piechoty, biedny mój Stach

nie cieszy się sympatią. Nic dziwnego - oburzył przeciw sobie wszystkich

fabrykantów jedwabnych i bawełnianych, a także kupców, którzy sprzedają ich

towary.

Raz, przy niedzieli (rzadko mi się to zdarza), zaszedłem do handelku na

śniadanie. Kieliszek anyżówki i kawałek śledzia przy bufecie, a do stołu

porcyjka flaków i ćwiartka porteru - oto bal! Zapłaciłem niecałego rubla, ale

moc się nałykał dymu, a moc się nasłuchał!... Wystarczy mi tego na parę lat.

W dusznym i ciemnym jak wędzarnia pokoju, gdzie mi flaki podano, siedziało

ze sześciu jegomościów przy jednym stole. Byli to ludzie spasieni i dobrze

odziani; zapewne kupcy, obywatele miejscy, a może i fabrykanci. Każdy

wyglądał tak na trzy do pięciu tysięcy rubli rocznego dochodu.

Ponieważ nie znałem tych panów, a zapewne i oni mnie, nie mogę więc

posądzić ich o umyślną szykanę. Proszę jednak wyobrazić sobie, co za traf, że

właśnie gdym wszedł do pokoju, rozmawiali o Wokulskim.

Kto mówił, z przyczyny dymu nie widziałem; wreszcie nie śmiałem podnieść

oczu od talerza.

- Karierę zrobił! - mówił gruby głos. - Za młodu wysługiwał się takim jak my, a

ku starości chce mu się fagasować wielkim panom.

- Ci dzisiejsi panowie - wtrącił jegomość dychawiczny - tyle warci co i on.

Gdzie by to dawniej w hrabskim domu przyjmowali eks-kupczyka, który przez

ożenek dorobił się majątku... Śmiech powiedzieć!...

- Fraszka ożenek - odparł gruby głos zakrztusiwszy się nieco - bogaty ożenek

nie hańbi. Ale te miliony, zarobione na dostawach w czasie wojny, z daleka

pachną kryminałem.

- Podobno nie kradł - odezwał się półgłosem ktoś trzeci.

- W takim razie nie ma milionów - huknął bas. - A w takim znowu wypadku po

co zadziera nosa!... czego pnie się do arystokracji?

- Mówią - dorzucił inny głos - że chce założyć spółkę z samych szlachciców...

- Aha!... I oskubać ich, a potem zemknąć - wtrącił dychawiczny.

- Nie - mówił bas - on z tych dostaw nie obmyje się nawet szarym mydłem.

Kupiec galanteryjny robi dostawy! Warszawiak jedzie do Bułgarii!...

- Pański brat, inżynier, jeździł za zarobkiem jeszcze dalej - odezwał się półgłos.

- Zapewne! - przerwał bas. - Czy może i sprowadzał perkaliki z Moskwy? Tu

jest drugi sęk: zabija przemysł krajowy!...

- Ehe! He!... - zaśmiał się ktoś dotąd milczący - to już do kupca nie należy.

Kupiec jest od tego, ażeby sprowadzał tańszy towar i z lepszym zyskiem dla

siebie. Nieprawda?... Ehe! He!...

- W każdym razie nie dałbym trzech groszy za jego patriotyzm odparł bas.

- Podobno jednak - wtrącił półgłos - ten Wokulski dowiódł swego patriotyzmu

nie tylko językiem...

121

- Tym gorzej - przerwał bas. - Dowodził będąc gołym! Ochłonął poczuwszy

ruble w kieszeni.

- O!... że też my zawsze kogoś musimy posądzać albo o zdradę kraju, albo o

złodziejstwo! Nieładnie!... - oburzał się półgłos.

- Coś go pan mocno bronisz?... - spytał bas posuwając krzesłem.

- Bronię, bom trochę o nim słyszał - odpowiedział półgłos.- Furmani u mnie

niejaki Wysocki, który umierał z głodu, nim Wokulski postawił go na nogi...

- Za pieniądze z dostaw w Bułgarii!... Dobroczyńca!...

- Inni, panie, zbogacili się na funduszach narodowych i - nic. Ehe! He!...

- W każdym razie ciemna to figura - zakonkludował dychawiczny. - Rzuca się w

prawo i w lewo, sklepu nie pilnuje, perkaliki sprowadza, szlachtę jakby chciał


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: