prawach swoich ograniczeni. Nam kule nad głowami inne wyświstywały hasła,

pamiętasz, Katz?...

Taki stan rzeczy w osobliwy sposób oddziaływa na Szlangbauma. Jeszcze w

roku zeszłym człowiek ten nazywał się Szlangowskim, obchodził Wielkanoc i

Boże Narodzenie, i z pewnością najwierniejszy katolik nie zjadał tyle kiełbasy

co on. Pamiętam, że gdy raz w cukierni zapytano go:

- Nie lubisz pan lodów, panie Szlangowski?

124

Odpowiedział :

- Lubię tylko kiełbasę, ale bez czosnku. Czosnku znieść nie mogę.

Wrócił z Syberii razem ze Stachem i doktorem Szumanem i zaraz wstąpił do

chrześcijańskiego sklepu, choć Żydzi dawali mu lepsze warunki. Od tej też pory

ciągle pracował u chrześcijan i dopiero w roku bieżącym wymówili mu posadę.

W początkach maja pierwszy raz przyszedł do Stacha z prośbą. Był bardziej

skurczony i miał czerwieńsze oczy niż zwykle.

- Stachu - rzekł pokornym głosem - utonę na Nalewkach, jeżeli mnie nie

przygarniesz.

- Dlaczego żeś od razu do mnie nie przyszedł? - spytał Stach.

- Nie śmiałem... Bałem się, żeby nie mówili o mnie, że Żyd musi się wszędzie

wkręcić. I dziś nie przyszedłbym, gdyby nie troska o dzieci.

Stach wzruszył ramionami i natychmiast przyjął Szlangbauma z pensją półtora

tysiąca rubli rocznie.

Nowy subiekt od razu wziął się do roboty, a w pół godziny później mruknął

Lisiecki do Klejna:

- Co tu, u diabła, tak czosnek zalatuje, panie Klejn?..

Zaś w kwadrans później, nie wiem już z jakiej racji, dodał:

- Jak te kanalie Żydy cisną się na Krakowskie Przedmieście! Nie mógłby to

parch, jeden z drugim, pilnować się Nalewek albo Świętojerskiej?

Szlangbaum milczał, tylko drgały mu czerwone powieki.

Szczęściem, obie te zaczepki słyszał Wokulski. Wstał od biurka i rzekł tonem,

którego, co prawda, nie lubię:

- Panie... panie Lisiecki! Pan Henryk Szlangbaum był moim kolegą wówczas,

kiedy działo mi się bardzo źle. Czybyś więc pan nie pozwolił mu kolegować ze

mną dziś, kiedy mam się trochę lepiej?...

Lisiecki zmieszał się czując, że jego posada wisi na włosku. Ukłonił się, coś

mruknął, a wtedy Wokulski zbliżył się do Szlangbauma i uściskawszy go

powiedział:

- Kochany Henryku, nie bierz do serca drobnych przycinków, bo my tu sobie po

koleżeńsku wszyscy docinamy. Oświadczam ci także, że jeżeli opuścisz kiedy

ten sklep; to chyba razem ze mną.

Stanowisko Szlangbauma wyjaśniło się od razu; dziś mnie prędzej coś powiedzą

(ba! nawet zwymyślają) aniżeli jemu. Ale czy wynalazł kto sposób przeciw

półsłówkom, minom i spojrzeniom?... A to wszystko truje biedaka, który mi

nieraz mówi wzdychając:

- Ach, gdybym się nie bał, że mi dzieci zżydzieją, jednej chwili uciekłbym stąd

na Nalewki...

- Bo dlaczego, panie Henryku - spytałem go - raz się, do licha, nie ochrzcisz?..

- Zrobiłbym to przed laty, ale nie dziś. Dziś zrozumiałem, że jako Żyd jestem

tylko nienawistny dla chrześcijan, a jako meches byłbym wstrętny i dla

chrześcijan, i dla Żydów. Trzeba przecie z kimś żyć. Zresztą - dodał ciszej -

mam pięcioro dzieci i bogatego ojca, po którym będę dziedziczyć...

125

Rzecz ciekawa. Ojciec Szlangbauma jest lichwiarzem, a syn, ażeby od niego

grosza nie wziąć, bieduje po sklepach jako subiekt.

Nieraz we cztery oczy rozmawiałem o nim z Lisieckim.

- Za co - pytam - prześladujecie go? Wszakże on prowadzi dom na sposób

chrześcijański, a nawet dzieciom urządza choinkę...

- Bo uważa - mówi Lisiecki - że korzystniej jadać macę z kiełbasą aniżeli samą.

- Był na Syberii, narażał się...

- Dla geszeftu... Dla geszeftu nazywał się też Szlangowskim, a teraz znowu

Szlangbaumem, kiedy jego stary ma astmę.

- Kpiliście - mówię - że stroi się w cudze pióra, więc wrócił do dawnego

nazwiska.

- Za które dostanie ze sto tysięcy rubli po ojcu - odparł Lisiecki.

Teraz i ja wzruszyłem ramionami i umilkłem. Źle nazywać się Szlangbaumem,

źle Szlangowskim; źle być Żydem, źle mechesem... Noc zapada, noc, podczas

której wszystko jest szare i podejrzane!

A swoją drogą Stach na tym cierpi. Nie tylko bowiem przyjął do sklepu

Szlangbauma, ale jeszcze daje towary żydowskim kupcom i paru Żydków

przypuścił do współki. Nasi krzyczą i grożą, ale nie jego straszyć; zaciął się i nie

ustąpi, choćby go piekli w ogniu.

Czym się to wszystko skończy, Boże miłosierny...

Ale, ale!... Ciągle odbiegając od przedmiotu zapomniałem kilku bardzo

ważnych szczegółów. Mam na myśli Mraczewskiego, który od pewnego czasu

albo krzyżuje mi plany, albo wprowadza w błąd świadomie.

Chłopak ten otrzymał u nas dymisję za to, że w obecności Wokulskiego trochę

zwymyślał socjalistów. Później jednakże Stach dał się ubłagać i zaraz po

Wielkiejnocy wysłał Mraczewskiego do Moskwy podwyższając mu nawet

pensję.

Nie przez jeden wieczór zastanawiałem się nad znaczeniem owej podróży czy

zsyłki.

Lecz gdy po trzech tygodniach Mraczewski przyjechał stamtąd do nas wybierać

towary, natychmiast zrozumiałem plan Stacha.

Pod fizycznym względem młodzieniec ten niewiele się zmienił: zawsze

wygadany i ładny, może cokolwiek bledszy. Mówi, że Moskwa mu się

podobała, a nade wszystko tamtejsze kobiety, które mają mieć więcej

wiadomości i ognia, ale za to mniej przesądów aniżeli nasze. Ja także, póki

byłem młody, uważałem, że kobiety miały mniej przesądów aniżeli dziś.

Wszystko to jest dopiero wstępem. Mraczewski bowiem przywiózł ze sobą trzy

bardzo podejrzane indywidua, nazywając ich „prykaszczykami”, i - całą pakę

jakichś broszur. Owi „prykaszczykowie” mieli niby coś oglądać w naszym

sklepie, ale robili to w taki sposób, że nikt ich u nas nie widział: Włóczyli się po

całych dniach i przysiągłbym, że przygotowywali u nas grunt do jakiejś

rewolucji. Spostrzegłszy jednak, że mam na nich zwrócone oko, ile razy przyszli

do sklepu, zawsze udawali pijanych, a ze mną rozmawiali wyłącznie o

126

kobietach, twierdząc wbrew Mraczewskiemu, że Polki to „sama prelest” - tylko

bardzo podobne do Żydówek.

Udawałem, że wierzę wszystkiemu, co mówią, i za pomocą zręcznych pytań

przekonałem się, iż - najlepiej znane im są okolice bliższe Cytadeli. Tam więc

mają interesa: Że zaś domysły moje nie były bezpodstawnymi, dowiódł fakt, iż

owi „prykaszczykowie” zwrócili nawet na siebie uwagę policji. W ciągu

dziesięciu dni, nic więcej, tylko trzy razy odprowadzano ich do cyrkułów.

Widocznie jednak muszą mieć wielkie stosunki, ponieważ ich uwolniono.

Kiedym zakomunikował Wokulskiemu moje podejrzenia co do

„prykaszczyków” - Stach tylko uśmiechnął się i odparł:

- To jeszcze nic...

Z czego wnoszę, że Stach musi być grubo zaawansowany w stosunkach z

nihilistami.

Proszę sobie jednak wyobrazić moje zdziwienie, kiedy zaprosiwszy raz Klejna i

Mraczewskiego do siebie na herbatę przekonałem się, że Mraczewski jest

gorszym socjalistą od Klejna... Ten Mraczewski, który za wymyślanie na

socjalistów stracił u nas posadę!... Ze zdumienia przez cały wieczór nie mogłem

ust otworzyć; tylko Klejn cieszył się po cichu, a Mraczewski rozprawiał.

Jak żyję, nie słyszałem nic równego. Młodzieniec ten dowodził mi przytaczając

nazwiska ludzi, podobno bardzo mądrych, że wszyscy kapitaliści to złodzieje, że

ziemia powinna należeć do tych, którzy ją uprawiają, że fabryki, kopalnie i

maszyny powinny być własnością ogółu, że nie ma wcale Boga ani duszy, którą

wymyślili księża, aby wyłudzać od ludzi dziesięcinę. Mówił dalej, że jak zrobią

rewolucję (on z trzema „prykaszczykami”), to od tej pory wszyscy będziemy

pracowali tylko po ośm godzin, a przez resztę czasu będziemy się bawili, mimo


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: