- Więc już pani umie krawieczyznę, panno Mario?

- Tak.

- I gdzież pani ma zamiar umieścić się?

- Może by do jakiego magazynu albo w służbę... do Rosji...

- Dlaczegóż tam?

- Tam podobno łatwiej dostać robotę, a tu... któż mnie przyjmie? - szepnęła.

- A gdyby tu jaki skład brał u pani bieliznę, czy nie opłaciłoby się zostać?

- O tak... Ale tu trzeba mieć własną maszynę i mieszkanie; i wszystko... Kto

tego nie ma, musi iść w służbę.

Nawet głos jej się zmienił. Wokulski pilnie przypatrywał się jej, nareszcie rzekł:

- Zostanie pani tymczasem w Warszawie. Mieszkać będzie pani na Tamce, przy

rodzinie furmana Wysockiego. To bardzo dobrzy ludzie. Pokój będzie pani

miała osobny, stołować się będzie pani u nich, a maszyna i wszystko, co się

okaże potrzebnym do szycia bielizny, znajdzie się także. Rekomendacje do

składu bielizny dam pani, a po paru miesiącach zobaczymy, czy utrzyma się

pani z tej roboty. - Oto adres Wysockich. Proszę tam zaraz pójść, kupić z

Wysocką sprzęty, dopilnować, ażeby uporządkowali pokój. Maszynę przyślę

pani jutro... A oto pieniądze na zagospodarowanie się. Pożyczam je; zwróci mi

je pani ratami, jak już zacznie iść robota.

Podał jej kilkadziesiąt rubli zawiniętych w kartkę do Wysockiego. A kiedy ona

wahała się, czy ma brać, wcisnął jej zwitek w rękę i rzekł:

218

- Proszę, bardzo proszę natychmiast iść do Wysockich. Za parę dni on

przyniesie pani list do składu bielizny. W nagłym wypadku proszę odwołać się

do mnie. Żegnam panią...

Ukłonił się i cofnął do swego gabinetu.

Dziewczyna chwilę jeszcze postała na środku sali; potem otarła łzy i wyszła

pełna jakiegoś uroczystego zdziwienia.

„Zobaczymy, jak powiedzie się jej w nowych warunkach” - rzekł do siebie

Wokulski i znowu zasiadł do czytania.

O pierwszej w południe udał się Wokulski do barona Krzeszowskiego, po

drodze wyrzucając sobie, że tak późno składa wizytę swojemu eks-

przeciwnikowi.

„Mniejsza o to - pocieszał się. - Nie mogłem go przecie nachodzić, kiedy był

chory. A bilet posłałem.”

Zbliżywszy się do domu, w którym lokował się baron, Wokulski mimochodem

zauważył, że ściany kamienicy mają tak niezdrową barwę zielonawą, jak

Maruszewicz żółtawą, i że rolety w mieszkaniu Krzeszowskiego są podniesione:

„Widać już zdrów - myślał. - Nie wypada jednak od razu pytać o jego długi.

Zrobię to za drugą lub trzecią wizytą; potem, spłacę lichwiarzy i biedny baron

odetchnie. Nie mogę być obojętnym dla człowieka, który przeprosił pannę

Izabelę...”

Wszedł na piętro i zadzwonił. W mieszkaniu słychać było kroki, ale nie

śpieszono się z otwieraniem. Zadzwonił drugi raz. Chodzenie, a nawet

przesuwanie sprzętów odbywało się w dalszym ciągu za drzwiami, ale znów nie

otwierano. Zniecierpliwiony, szarpnął dzwonek tak gwałtownie, że o mało go

nie urwał. Wówczas dopiero zbliżył się ktoś do drzwi i począł flegmatycznie

zdejmować łańcuszek, kręcić kluczem i odciągać zasuwkę mrucząc:

- Widać swój... Żyd by tak nie dzwonił...

Nareszcie otworzyły się drzwi i stanął w progu lokaj Konstanty. Na widok

Wokulskiego przymrużył oczy i wysunąwszy dolną wargę spytał:

- A co to?... Wokulski odgadł, że nie cieszy się łaskami wiernego sługi, który

był przy pojedynku.

- Pan baron w domu? - spytał.

- Pan baron leży chory i nikogo nie przyjmuje, bo teraz jest doktór.

Wokulski wydobył swój bilet i dwa ruble.

- Kiedyż mniej więcej można odwiedzić pana?

- Bardzo, bardzo nie zaraz... - odparł trochę łagodniej Konstanty. - Bo pan jest

chory z postrzału i doktorzy kazali mu dziś - jutro jechać do ciepłych krajów

albo na wieś.

- Więc przed wyjazdem nie można widzieć się?...

- O, wcale nie można... - Doktorzy ostro nakazali nie przyjmować nikogo. Pan

ciągle w gorączce...

219

Dwa stoliki do kart, z których jeden miał złamaną nogę, a drugi gęsto zapisane

sukno, tudzież kandelabry z niedopałkami świec woskowych kazały

powątpiewać o dokładności patologicznych określeń Konstantego.

Mimo to Wokulski jeszcze dodał mu rubla i odszedł, bynajmniej niezadowolony

z przyjęcia.

„Może baron - myślał - po prostu nie chce mojej wizyty? Ha! w takim razie

niech płaci lichwiarzom i zabezpiecza się od nich aż czterema sposobami

zamknięć...” ,

Wrócił do siebie.

Baron istotnie miał zamiar wyjechać na wieś i nie był zdrów, ale i nie tak chory.

Rana w policzku goiła mu się bardzo powoli; nie dlatego, ażeby miała być

ciężką, ale że organizm pacjenta był mocno podszarpany. W chwili wizyty

Wokulskiego baron był wprawdzie obwiązany jak stara kobieta na mrozie, ale

nie leżał w łóżku, tylko siedział na fotelu i miał przy sobie nie doktora, ale

hrabiego Licińskiego.

Właśnie narzekał przed hrabią na opłakany stan zdrowia.

- Niech diabli wezmą - mówił - tak podłe życie! Ojciec zostawił mi wprawdzie

pół miliona rubli w dziedzictwie, ale zarazem cztery choroby, z których każda

warta milion... Co za niewygoda bez binoklil...No i wyobraź sobie hrabia:

pieniądze rozeszły się, ale choroby zostały. Że zaś ja sam dorobiłem sobie parę

nowych chorób i trochę długów, więc - sytuacja jasna: byłem się szpilką

zadrasnął, muszę posyłać po trumnę i rejenta.

- Tek! - odezwał się hrabia. - Nie sądzę jednak, ażebyś pan w podobnej sytuacji

rujnował się na rejentów.

- Właściwie to mnie rujnują komornicy...

Baron, opowiadając, niecierpliwie chwytał odgłosy dolatujące go z przedpokoju,

ale - nic nie mógł zmiarkować. Dopiero gdy usłyszał zamykanie drzwi,

zasuwanie zatrzasku i zakładanie łańcucha, nagle wrzasnął:

- Konstanty ...

Po chwili wszedł służący nie zdradzając zbytecznego pośpiechu.

- Kto był?... Pewnie Goldcygier... Powiedziałem ci, ażebyś z tym łotrem nie

wdawał się w żadne rozprawy, tylko porwał za łeb i zrzucił ze schodów.

Wyobraź pan sobie - zwrócił się do Licińskiego - ten podły Żyd nachodzi mnie

ze sfałszowanym wekslem na czterysta rubli I ma bezczelność żądać zapłaty!...

- Trzeba wytoczyć proces, tek...

- Ja nie wytoczę... Nie jestem prokuratorem, który ma obowiązek ścigać

fałszerzy. Zresztą nie chcę dawać inicjatywy do gubienia jakiegoś zapewne

biedaka, który zabija się pracą nad naśladowaniem cudzych podpisów... Czekam

więc, ażeby Goldcygier wystąpił z akcją, a dopiero wówczas nikogo nie

oskarżając przyznam, że to nie mój podpis.

- A właśnie, że to nie był Goldcygier - odezwał się Konstanty.

- Więc kto?... Rządca... może krawiec?...

220

- Nie... Ten pan... - rzekł służący i podał bilet Krzeszowskiemu. - Porządny

człowiek, alem go wygnał, kiedy tak pan baron kazał...

- Co?.- spytał zdziwiony hrabia spoglądając na bilet.

- Nie kazałeś pan przyjmować Wokulskiego?...

- Tak - potwierdził baron. - Licha figura, a przynajmniej... nie do towarzystwa...

Hrabia Liciński z pewnym akcentem poprawił się na fotelu.

- Nie spodziewałem się usłyszeć takiego zdania o tym panu... od pana... Tek...

- Nie bierz pan tego, co mówię, w jakimś hańbiącym znaczeniu - pośpieszył

objaśnić baron. - Pan Wokulski nie zrobił nic podłego, tylko... takie małe

świństewko, które może uchodzić w handlu, ale nie w towarzystwie...

Hrabia z fotelu, a Konstanty z progu uważnie przypatrywali się

Krzeszowskiemu.

- Sam hrabia osądź - mówił dalej baron. - Klacz moją ustąpiłem pani

Krzeszowskiej (przed Bogiem i ludźmi prawnie zaślubionej mi małżonce) za

osiemset rubli. Pani Krzeszowska na złość mnie (nie wiem nawet za co!)

postanowiła koniecznie ją sprzedać. No i trafił się nabywca, pan Wokulski,

który korzystając z afektu kobiety postanowił zarobić na klaczy... dwieście


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: