Rozległo się niskie huczenie. Profesor krzątał się przy aparatach, nie przestając mówić.
— Czy rozumie pan, o co mi chodzi? Mowa nasza, nasze gesty itd. są niezrozumiałe dla przybysza z Marsa. Ale być może, że w samym centrum w mózgu procesy psychiczne mają przebieg zbliżony. Zamierzam zatem ominąć drogi pośrednie i działać prądami naszych mózgów na jego mózg.
Tymczasem lampy wzmacniacza rozjarzyły się bladoróżowym światłem. Huczenie spotęgowało się. Uczułem, że ktoś ściąga mi na głowie metalowy kask rzemieniem.
— Proszę się nie denerwować, siedzieć spokojnie — dobiegł mnie głos profesora. — To nic nie jest, patrz pan na ekran.
Wielka, podobna do szklanego walca z rozszerzoną stożkowato podstawą rura oscylatora katodowego leżała na dwu ebonitowych stojakach. Ujrzałem, jak na jej spodzie, na bladożółtawej powierzchni fluoryzującej ukazały się wolno drgające linie świetlne.
— To są prądy pańskiego mózgu, proszę, niech pan pomnoży w myśli trzydzieści razy osiemnaście?
Zygzaki świetlne na ekranie wiły się teraz ogromnie szybko.
— W porządku, aparat działa doskonale. Huczenie ustało nagle, uczułem, że inżynier rozluźnił rzemienie i zdjął mi czepiec z głowy.
— Niech pan łaskawie zejdzie na dół, a my podamy przez szyb wentylacyjny kabel do oscylografu, pan go tam przyjmie z otworu wypustowego i zaczeka, aż ja przyjdę, to zmontujemy rentgena — powiedział Lindsay.
Zbiegłem po schodach na parter. W wielkiej hali montażowej huczał jakiś silnik elektryczny, mały kran podnosił właśnie bezwładne cielsko maszyny z jej łoża i przesuwał na środek hali. Inżynier szedł dołem i dawał znaki doktorowi, który poruszał korbą regulatora. Odnalazłem szyb wentylacyjny i po chwili zobaczyłem, jak z jego wnętrza wysuwa się czarny koniec kabla. Pociągnąłem go lekko i czekałem. Za chwilę zjawił się Lindsay, który niósł wielką pancerną rurę rentgena, zamontował kabel na ściennym izolatorze i począł ustawiać potrzebne przyrządy.
— Pociski gazowe w pogotowiu — powiedział i zwracając się do Gedevaniego, który stał na uboczu: — Niech pan nie myśli, że mi już życie niemiłe… A teraz tak: puścimy mu prąd z generatorów na dziesięć sekund. Jeżeli nie, znowu prąd na dziesięć sekund i powtarzamy to tak długo, aż drgnie. Wtedy wyłączamy prąd, który go ożywia, i poddajemy jego mózg czy też receptor, najlepiej będzie naświetlać wszystko razem, działaniu rentgena. Na górze będzie siedział jeden z nas i myślał powoli, spokojnie, ale nie słowami, bo to niczego nie da, a obrazami: a schemat tych myśli, to jest jakie obrazy trzeba wywoływać w wyobraźni, już naszkicowałem. Potem puścimy mu znowu prąd ożywiający, stwierdzimy, czy jakoś na to zareaguje, i tak powtarzamy aż do skutku.
— To znaczy jak długo?
— Aż do jutra, jeżeli będzie trzeba — odpalił profesor Gedevaniemu, a ja spojrzałem na zegarek: była siódma wieczór.
— McMoor, pan jest człowiekiem spokojnym, zdrowo myślącym — profesor spojrzał ostro na Włocha, ale ten nie chciał się wcale obrazić. — Pójdzie pan na górę, na karteczce na moim biurku znajdzie pan schemat, według którego ma pan myśleć. Ale robić to powoli, każdy obraz co najmniej dwadzieścia sekund, zaczyna pan z chwilą sygnału czerwonego, na zielony przestaje pan. Jeżeli się uda, będzie pan pierwszym człowiekiem na świecie, który porozumiał się z mieszkańcem Marsa. Szczęść Boże nam i panu. Szkoda, że jednego inżyniera diabli nam wzięli, a potrzeba, no nic, Frazer jest przecież też dobrym fizykiem. Panie Frazer, pan pójdzie z McMoorem i załączy wszystko co trzeba do zapisywania i sprzedawania prądów mózgowych przez wzmacniacz. Siedź pan ze słuchawką przy uszach. Jeżeli zadzwonię, to pan będzie według wskazówek wzmacniał lub osłabiał prąd nadawany tu na dole.
Skończywszy, profesor zwrócił się do Lindsaya. Poszedłem z Frazerem na górę. W małym pokoju montażowym usiadłem na fotelu. Frazer nałożył mi na głowę kołpak metalowy i dał do ręki kartkę. Było na niej napisanych kilka zdań i dołączona paczka ponumerowanych fotografii.
Najpierw miałem pilnie obserwować mapkę Marsa — czynne patrzenie, a nie gapienie się jak na malowane wrota — napisał profesor pod fotografią swoim straszliwie nieczytelnym pismem. Potem na fotografię Ziemi. Dalej — na mapkę Ameryki, potem okolicy, gdzie znajdowaliśmy się, i „miałem przeżywać dodatnie uczucia, bez lęku czy nienawiści”.
Dobry sobie ten staruszek, już byłem nieco zirytowany tymi rozkazami pod adresem mojej maszyny do myślenia. Co on myślał, że to jest jakiś zegarek, czy jak? Następna fotografia przedstawiała nas wszystkich (oprócz mnie) zebranych na platformie przy teleskopie. Tu znowu trzeba było pomyśleć o Marsie, ale obrazowo, nie słowami — napisał na marginesie profesor. Wreszcie były fotografie pocisku, zdjęcia okolicy, w której spadł, i samego Marsjanina, przy których intensywnym wyobrażeniu sobie powinienem, wedle notatek profesora, znajdować się w dobrym humorze i przyjaznym nastroju dla naszego gościa. Przyznaję, że pierwszą moją myślą, po zaznajomieniu się z tym eluku — bratem, było, ażeby szlag trafił tego zwariowanego mechanicznego stwora, który zabił już kilku ludzi — ale opanowałem się. Nagle rozległ się brzęczyk telefonu — dzwonił profesor. Donosił na górę, że zaczynają pobudzać Areanthropa prądem trzech milionów wolt i przygotowują nas, byśmy byli gotowi do włączenia na sygnał momentalnie. Wyprostowałem się w fotelu i czekałem. Po chwili uczułem delikatne drżenie podłogi.
— Elektryzują naszego Marsjanina — odezwał się Frazer. — Elektryzują!
Dobre wyrażenie: trzy miliony wolt — dreszczyk mnie przeszedł — hopla — mam być w dobrym nastroju. Zacząłem myśleć o Szkocji, o zalesionych górach, o dobrych dawnych czasach, o milionowych nakładach gazet z sensacyjnym reportażem.
Myśli przerwał mi brzęczyk.
— Co? Co? Jak? — krzyczał w słuchawkę Frazer. — Głośniej! Nic nie słychać!
Nawet ja słyszałem z odległości kilku kroków, że słuchawka aż chroboce od huku — i nic dziwnego: wszystkie generatory wysokiej mocy pracowały pełną parą, żeby dać potrzebne miliony woltów.
Frazer rzucił słuchawkę.
— Za trzecim włączeniem prądu drgnął, ruszył się. Profesor kazał powiedzieć, żeby się pan przygotował.
Tymczasem Fink opuścił Marsjanina na ziemię, ustawił na postumencie w pozycji normalnej i zajęty był teraz wkładaniem poszczególnych kabelków gruszki z plazmą do ich gniazdek. Kiedy to skończył, zakrył wierzchni otwór kołpakiem i próbował poruszyć serce — czy też żyroskop — przez wywiercony przez nas otwór.
— Panie inżynierze, ostrożnie! — zawołałem.
— Nie bój się pan, przecież on nie ma aparatu do przemiany energii atomowej, a jak długo nie włączymy mu z naszej sieci trzech milionów wolt, jest taki bezpieczny jak pień.
Wsadził rękę do otworu i począł nią ruszać. Usłyszałem jedno i drugie znane mi mlaśnięcie, jakby wentyla, nagle inżynier jęknął, zbladł i osunął się drgając na podłogę.
— Ażeby cię cholera! — byłem wściekły. Rzuciłem się ku niemu, chciałem pociągnąć go na bok, ale poczułem straszliwe uderzenie w rękę. Zatoczyłem się na ścianę. Już biegł Lindsay w czerwonych gumowych rękawicach i odciągnął nieprzytomnego Finka na bok. Wziąłem go na ręce, choć nogi mi drżały, a palce prawej ręki piekły jak ogień, i złożyłem na stole. Doktor, nic nie mówiąc, wyjął z kieszeni futerał, zrobił wprawnie i szybko zastrzyk, posłuchał pulsu, potem policzył wzrokiem ampułki, popatrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: a widzisz? — i zaczął masować inżynierowi okolice serca.
Tymczasem wewnętrzny telefon dzwonił tak, jakby się chciał urwać ze ściany, ale w rozgardiaszu wszyscy o nim zapomnieli. Teraz dopiero przystąpił doń Lindsay i zdał profesorowi sprawę z tego, co się stało.
— Może lepiej zaniosę go na górę? — spytałem doktora, wskazując oczyma na Finka. — Jeżeli tu się co stanie, to on, jako bezsilny, może najłatwiej ucierpieć.
Doktor skinął głową. Wziąłem Finka na ręce i zaniosłem do mojej sypialni. Po drodze spotkałem biegnącego profesora. Nic nie powiedział, tylko popatrzył na mnie, aż mnie ciarki przeszły, i wskoczył do windy.