Siedziałem może pięć minut przy Finku, ale widząc, że oddycha równomiernie, pomyślałem, że moje miejsce jest na dole, i wyszedłem, okrywszy go dobrze kołdrami.

W montażowni gospodarował na dobre Widdletton.

Te ciągłe uprzedzenia poczęły mnie denerwować. Żeby zakonserwować dobry humor, zacząłem sobie po cichu mówić znany angielski wierszyk: „Mary miała baranka, białego jak śnieg, gdy Mary gdzieś poszła, on wciąż za nią biegł” — a jak się skończył, zacząłem sylabizować go od końca, gdy wtem rozległ się ostry, potrójny brzęczyk i czerwona lampa zapaliła się przed moją twarzą.

— Uwaga — rozległ się silny głos Frazera. — McMoor, myśl pan powoli i spokojnie, włączam prąd!

— Co on! — odpowiedziałem i rozległo się niskie huczenie. Począłem dłubać w gęstwinie pamięci, intensywnie wpatrywać się w zdjęcia reflektorowe Marsa, przypomniałem sobie jego kanały, pustynie; ile mogłem, dłubałem w gęstwinie pamięci. Za plecami rozległ się brzęczyk — nie zwracałem nań uwagi. Po kolei przeglądałem fotografie, chwilami zamykałem oczy, wyobrażałem je sobie dokładnie, to znowu oglądałem kilka naraz — przechodziłem je stopniowo — wreszcie przejrzałem ostatnią. Teraz miałem wpaść w doskonały, przyjazny, dyplomatyczny nastrój. Wyobraziłem sobie Ziemię, z wielką Ameryką na froncie, zjednaną szeroką taśmą z Marsem, a na tej taśmie było napisane… Stop! nie wolno myśleć słowami.

W tej chwili czerwone światło zgasło, Frazer wyłączył wzmacniacz i skoczył do telefonu. Ponieważ zdawał się nie pamiętać o mnie, na własną rękę uwolniłem się od czepca i spojrzałem na niego. Trzymał słuchawkę przy uchu i czekał.

Sekundy mijały powoli.

— No, co tam? — spytałem. Frazer kiwnął przecząco głową. Wstałem z fotela. Frazer nacisnął kilka razy widełki, zawołał:

— Halo! Halo! — i czekał znowu. Nie mogłem wytrzymać.

— Ja lecę na dół, Bóg wie, co tam się stało! — I nim zdążył otworzyć usta, już mnie w pokoju nie było. Nie mogłem siedzieć spokojnie w windzie — przeskakując po cztery stopnie naraz, zbiegłem na parter. Kiedy dobiegłem do montażowej, ogarnęła mnie fala huku motorów. Otworzyłem drzwi, spojrzałem — i zamarłem w bezruchu.

W fioletowym świetle sztucznej błyskawicy ujrzałem, że czarny krępy stożek… żył. Poruszał się powoli, chwiejąc na miejscu, a jego macki wykonywały spokojne, nie drgające ruchy, jakby coś zaklinały lub też opisywały skomplikowane krzywe. Powietrze pełne było piekielnego huku i trzasku.

Grupka mężczyzn stała przy tablicy rozdzielczej: wysoki Lindsay z oblaną potem twarzą, w skórzanym fartuchu, trzymał dłoń na heblu wyłącznika. Koło niego stał profesor, a za nim, trochę z tyłu, Gedevani. Zamknąłem drzwi. Nie wiem, czy Marsjanin mnie zauważył — w każdym razie wysunął macki na boki i trzymał je krótką chwilę poziomo. Potem nagle zbliżył dwie z nich do siebie i ujrzałem przeskakujące między końcami iskry. Potem macki znowu rozeszły się bokiem, trochę w górę, i zakotłowały w powietrzu, opisując jakby pobocznicę walca. Czyżby on chciał coś w ten sposób wyrazić? Marsjanin powtarzał ruchy niezmęczenie, tak samo jak maszyna. Przecież to jest właśnie maszyna — przemknęło mi przez głowę.

Opuszczał macki, potem wznosił je i zataczał poziomo kręgi, chwilami tak szybko, że widziało się tylko dwa niewyraźne walce. Profesor odłączył się nagle od grupy stojących ludzi i wyszedł bocznymi drzwiami. Stałem jak przykuty do podłogi, patrząc rozwartymi oczyma. Marsjanin wciąż powtarzał swoje ruchy, coraz szybciej. Znowu złączył dwa odnóża, rozsunął i przepuścił przez przerwę między nimi rząd grzechocących słabo iskier.

W tym momencie zjawił się profesor. Mały, ciemny, zgarbiony, szedł szybkim krokiem, niosąc coś w wyciągniętych rękach. Niósł to prosto na środek sali — czyż chciał zginąć śmiercią samobójczą!? Skoczyłem naprzód, aby go powstrzymać. Ale on schylił się i potoczył po podłodze dwa metalowe cylindry. Jeden z nich podskakiwał, tocząc się: poznałem je, były to walce z pocisku.

Widziałem je wczoraj; jeden zawierał proszek już „zapisany”, w drugim był zarazem mechanizm do uwieczniania myśli.

Profesor stał teraz wyprostowany o pięć kroków od małego czarnego monstrum. Macki przestały krążyć, pochyliły się i oba cylindry przywarły do nich, jakby nagle przyciągnięte. Stożek znieruchomiał — teraz macki podniosły się i w górnej części kołpaka spadła klapka — a może zrobił się otwór w jednolitym metalu — nie wiem, ale oba wałki znikły nagle, tak szybko, że mrugnąłem kilka razy powiekami. Nie trwało to nawet sekundy, bo już były z powrotem na zewnątrz i toczyły się opuszczone ostrożnie na podłogę w stronę profesora. Wyglądało to wprost śmiesznie: grupka ludzi stłoczonych przy ścianie i ten metalowy pękaty stożek, który wydawał się bawić w kręgle.

Na znak profesora Lindsay wyłączył prąd. Zaszumiało mi teraz w głowie od nagłej ciszy. Profesor chciwie chwycił oba wałki, podbiegł do stołu, na którym leżały arkusze papieru, i począł rozkręcać pierwszy cylinder. Miałki metaliczny proszek wysypał się na papier — kilka ruchów wałkiem — ujrzałem na białej płaszczyźnie wyraźną mapę Marsa i obok — Ziemi, połączonych szeroką taśmą. Otworzyłem szeroko usta:

— Ależ, ależ ja to myślałem! — wybuchnąłem wreszcie. Nikt się nie odzywał — pod rysunkiem proszek zgrupował się w kilka małych znaczków podobnych do nut. Profesor otwierał już drugi cylinder, wysypał zawartość na inny arkusz — oczy wychodziły nam po prostu z orbit.

Na białym tle ukazał się trójkąt z trzema wysokościami, równoboczny trójkąt otoczony wiankiem jakichś tajemniczych znaków — wyglądały jak cyfry raczej niż litery — obok zaś widniały niewyraźne kontury. Spojrzałem bystro. Ależ tak, to było nasze laboratorium, naszkicowane bardzo dziwnym sposobem, bez perspektywy przestrzennej, całkiem płasko, jakby w rzucie geometrycznym: w środku — dwa słupy i kule iskiernika, ale delikatny zygzak oznaczający iskrę był przekreślony prostopadłymi przecinkami.

— Czy to ma oznaczać, że on nie życzy sobie, byśmy go łaskotali prądem? — przerwał pierwszy ciszę inżynier, wpatrując się w rysunek.

— Mnie się zdaje, że on żąda zwrotu swojej aparatury do przemiany energii atomowej, i dodam, że jest ogromnie grzeczny, bo ja nie wiem, czy na jego miejscu, po takiej wiwisekcji, zachowałbym się spokojnie… mając jego możliwości. — Profesor po prostu promieniał. Każda zmarszczka jego od trzech dni nie golonej twarzy tryskała zadowoleniem, nawet światełka w okularach zdawały się mrugać wesoło i uśmiechać. Klepał nas po plecach, popychał, ustawił stojak przygotowanego aparatu fotograficznego i zrobił kilka zdjęć rysunków, po czym ostrożnie wsypał proszek do rurek. Oddychaliśmy głęboko, jakby po długim biegu.

— Ja myślę, że na dzisiaj będzie dosyć — powiedział profesor. — Już jest jedenasta, a nie spaliśmy przeszło dwie noce.

— Dobrze, a co z nim zrobimy? To rzecz bardzo ważna, w nawale zdarzeń zapomnieliśmy o tym. Fink twierdził, iż maszyna bez prądu jest nieszkodliwa, a przecież został porażony…

— Rzeczywiście, co zrobimy z Areanthropem? — powiedział profesor. — Paskudna sprawa, to nie jest świnka laboratoryjna.

— Pan myśli, że on się obrazi, jeśli go wsadzimy na noc do kamery stalowej? — spytał sceptycznie doktor.

— Pan by się obraził na pewno — odpowiedział profesor. — No, początek zrobiony, w każdym razie on już wie, że nie jesteśmy zupełnymi dzikusami, więc, w imię Boże, niech siedzi tutaj.

— Ja bym wyjął centralną gruszkę — powiedział doktor, a ostrożny Mr Gedevani poparł silnie ten projekt.

— Aha, żeby pan miał spokojne sny, co? — odparł złośliwie staruszek. — Nic z tego, mój panie, chyba że będzie pan siedział tu całą noc i gapił się do okienka, czy jest normalna pulsacja życiowa, bo w razie zapadu trzeba by zrobić zastrzyk i włożyć do stożka z powrotem.

— Przepraszam — wmieszałem się — ale jeżeli prądu nie ma, to on i tak nie pobiera energii odżywczej, bo jego własną atomową aparaturę energetyczną w całości wymontował inżynier Fink.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: